poniedziałek, 24 lipca 2017

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.31)

Płynęliśmy w dół rzeki w ciszy i milczeniu. Tubylcy odzywali się tylko wtedy gdy to było konieczne. Ja też nie byłem w nastroju do rozmowy. Miałem poczucie niedosytu, coś jakby poczucie winy i niezadowolenia że nie wypełniłem jak należy swojej misji. Pragnąłem samotności by to wszystko przetrawić, przemyśleć, poukładać i wrócić do normalności. Wiedziałem, łatwo nie będzie.
Po czterech dniach nieśpiesznej żeglugi dotarliśmy do granic cywilizacji białego człowieka. Przy stromym brzegu w zacisznej zatoczce doskonale zamaskowanej przez bujną roślinność czekały na nas dwie łodzie i paru tubylców. Dzień dobiegał końca. Tubylcy urządzili coś w rodzaju pożegnalnej kolacji, jak na warunki dżungli bardzo wystawnej i uroczystej.
Jeden ze starszyzny plemiennej wygłosił  krótką mowę pożegnalną, złożył jeszcze raz podziękowania za pracę, zapewnił o przyjaźni, wdzięczności i pamięci która w plemieniu przetrwa przez wiele pokoleń.
Przekazał mi ponadto osobisty list Rady Starszych skierowany do mnie ze wskazówkami jak bezpiecznie dotrzeć do cywilizacji białych ludzi, oraz symboliczne wiosło do jednej z łodzi którą miałem sam dopłynąć do najbliższej osady białego człowieka. W łodzi był zapas żywności co najmniej na tydzień i było tam również moje honorarium za pracę. Jakie to honorarium, nie powiedział - miałem się o tym przekonać rano gdy tubylcy wyruszą już w drogę powrotną do swojej osady w dżungli.
Noc minęła spokojnie, choć miałem problem z zaśnięciem. Rano zbudziłem się zmęczony i niewyspany.
Tubylcy sprawnie przygotowali śniadanie i tuż po śniadaniu wymieniając ostatnie uprzejmości sprawnie i szybko odpłynęli w górę rzeki.

Zostałem sam. Poczułem się samotny i opuszczony. Sięgnąłem po list Rady Starszych skierowany do mnie.
Były tam znów podziękowania i wyrazy szacunku i uznania, oraz kilka dobrych rad na drogę i uzasadnienie mojego honorarium. To honorarium to było .... złoto.
Całe złoto zarówno to które przerobiłem na monety, jak i to w sztabkach, oraz nieprzetopione jeszcze samorodki złożone było w solidnych skrzyniach na dnie łodzi.
Szok - było tego pewnie więcej niż pół tony. Jak dla mnie istna fortuna. I co ja niby miałem z tym zrobić?
Rada Starszych uznała że całe złoto powinno należeć do mnie z co najmniej dwóch powodów: Po pierwsze, jestem spadkobiercą mojego pra, pra .... dziadka. Złoto należało do niego i jego przyjaciół, gdy jego przyjaciele zginęli, całe złoto należało do pra,pra .... dziadka, a po jego śmierci ja jestem jego spadkobiercą.
Złoto nie ma praktycznej wartości dla tubylców.
Po drugie: Rada Starszych zdaje sobie sprawę że w cywilizacji białych ludzi te "żółte kamienie" to bardzo cenna rzecz i ma nadzieję że będzie to godne wynagrodzenie za moją wieloletnią pracę.
Były też rady i przestrogi. Rada Starszych sugerowała bym nie ruszał niezwłocznie w dalszą drogę, tylko wszystko spokojnie przemyślał.
Napisali wprost: Jeśli nie zastosuję się do ich rad  - zginę.
Tu akurat wiedziałem że mają racje, bo ich proroctwa/przepowiednie zawsze spełniały się co do joty.

Usiadłem na wielkim głazie obok łodzi i się zadumałem. Od najbliższej cywilizowanej osady dzielił mnie dzień drogi, zapasy żywności miałem co najmniej na tydzień, miałem więc czas na przemyślenia. List był długi nie pozbawiony wątków filozoficznych o których nawet bym tubylców nie podejrzewał.
Dzień minął mi na rozmyślaniach i wspomnieniach.
Po zmierzchu ułożyłem się do snu. Spałem jak suseł całą noc. obudziłem się o świcie nareszcie wyspany i wypoczęty. Zacząłem obmyślać plan mojego powrotu do cywilizacji białych ludzi.
Miałem też w pamięci niedokończone sprawy i nieuregulowane rachunki.
Postanowiłem dobrze ukryć złoto, a zabrać tylko tyle by wystarczyło na podróż powrotną do domu.
Pamiętałem też że jestem winien Pablowi zapłatę za usługi lotnicze, oraz utraconą awionetkę.
Policzyłem z grubsza ile będę potrzebował kasy na wspomniane wydatki, dodałem do tego na wszelki wypadek 20% więcej, odliczyłem ile złota muszę spieniężyć, a resztę dobrze ukryć.
Znalazłem na stromym zboczu niewielką grotę i przez następny dzień przenosiłem tam resztę złota.
Wszystko doskonale zamaskowałem, sporządziłem w trzech egzemplarzach dokładną mapę terenu.
Mapę w znany tylko sobie sposób zaszyfrowałem tak że nawet jeśli wpadłaby w niepowołane ręce nie sposób byłoby trafić do ukrytego skarbu.
W zasadzie po trzech dniach byłem gotów do drogi powrotnej. Na wszelki wypadek zostałem jeszcze jeden dzień, by wszystko jeszcze raz przemyśleć, przeanalizować, by już tu nie wracać.
Następnego dnia o świcie wyruszyłem w drogę do cywilizacji. Czułem się spokojny i wyluzowany jak na spływie kajakowym. Późnym popołudniem dostrzegłem na brzegu pierwsze oznaki cywilizacji, a tuż przed zmierzchem dopłynąłem do niewielkiej osady zamieszkałej głównie przez ucywilizowanych Indian i kilku białych osadników. Noc spędziłem w łodzi. Rano zamierzałem się rozejrzeć po osadzie i zdecydować czy już tu pozbywam się łodzi, czy tez popłynąć dalej w dół rzeki.
Noc minęła spokojnie i rano wyruszyłem na rekonesans. Była to miejsce gdzie przysłowiowy diabeł mówi dobranoc i osada nie ma praktycznie stałego połączenia z cywilizowanym światem. Do najbliższej cywilizowanej osady mam co najmniej jeszcze dwa dni spływu rzeką. Uzupełniłem zapasy żywności i jeszcze tego samego dnia ruszyłem w dalszą drogę.
Po kolejnych dwóch dniach dotarłem do dużej osady, prawie miasteczka ze sklepami, bankiem, regularną komunikacją z cywilizowanym światem.
Tu postanowiłem sprzedać łódź i dojechać do jakiegoś dużego miasta, sprzedać tam złoto i wyruszyć na poszukiwanie Pabla do miejsca gdzie rozpocząłem tą swoja eskapadę.
Nie byłem pewien czy Pablowi powiodła się ta ucieczka "pożyczoną" łodzią, może uda mi się go odnaleźć i uregulować rachunki, lub odnaleźć jego rodzinę i wypłacić im należne wynagrodzenie jeśli Pablowi nie udało się cało i zdrowo wrócić do domu.
Łódź szybko znalazła nabywcę, na cenie mi specjalnie nie zależało - przecież kasy miałem do woli.
Sprzedałem też prawie połowę złota po cenie znacznie wyższej niż się spodziewałem i rozpoznałem możliwości dotarcia do miasta gdzie rozpoczynałem tą wyprawę.
Za niewygórowaną cenę wynająłem awionetkę podobną do samolotu Pabla i następnego dnia polecieliśmy do La Paz.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg