sobota, 29 marca 2014

Kim naprawdę był Leonardo da Vinci? (cz.1)

Nazwisko znane wszystkim którzy ukończyli chociaż szkołę podstawową.
Renesansowy malarz, architekt, artysta, mechanik, wizjoner itd. Człowiek uchodzący za geniusza, który znacznie wyprzedzał czasy w których żył.
O jego życiu i dziełach pisano książki, powstawały filmy i wydawałoby się że prawie wszystko o nim wiemy, czy aby na pewno?
Często zastanawiałem się jak to możliwe by w tamtych odległych czasach ktoś był zdolny do wykonania szkiców choćby helikoptera, skoro został on skonstruowany ponad 500 lat po jego śmierci.
Różni badacze doszukiwali się w jego obrazach kodów/proroctw dotyczących wydarzeń które miały nastąpić dużo później.
Sensownego wyjaśnienia było brak.
Jak zwykle przypadek sprawił że wpadłem na trop który po żmudnych badaniach doprowadził mnie do zaskakującego odkrycia.

Na jednym z portali internetowych natknąłem się na suchą informację że zaginął bez śladu nasz rodak, niejaki Leon D. - hydraulik z Podlasia który wyjechał "za chlebem" do Francji.
Leon D był człowiekiem już nie pierwszej młodości - miał prawie 50 lat. Wyjechał, bo popadł w finansowe kłopoty w związku z zaciągniętym kredytem na budowę domu.
Tyle krótka notatka w serwisie internetowym.
Mój nieomylny instynkt badacza zjawisk dziwnych i niewyjaśnionych natychmiast podchwycił trop.
Udało mi się ustalić nazwisko Leona D i w końcu go odnaleźć.

Rzeczywiście wyjechał do Francji i z miejsca zdobył tam popularność i uznanie za solidność i znajomość swojego rzemiosła. Był nawet kojarzony ze sławnym "polskim hydraulikiem" jako zagrożenie i poważna konkurencja dla miejscowych fachowców.
Jego solidność, talent i pomysłowość zostały zauważone i docenione.
Wkrótce dostał propozycje pracy w CERN pod Genewą.

Pamiętacie sławną awarię zaraz po uruchomieniu Wielkiego Zderzacza Hadronów.
Leon ze swoją ekipą po miesiącach pracy naprawili usterkę i można było znów prowadzić naukowe eksperymenty. takich awarii było jeszcze kilka i Leon zawsze sobie z nimi radził.
Leon w CERN to był ktoś!!!
Już nikt nie sprawdzał jego przepustki - jak wchodził to ochroniarz się prężył i z daleka mu salutował.
Leon był obecny przy wszystkich ważnych eksperymentach i dzięki temu wiedział jakie są możliwości aparatury CERN.
Powoli dojrzewał do zrealizowania swojego prywatnego projektu.

Krążyły pogłoski że eksperymenty w CERN mogą wyzwolić czarną dziurę, która pochłonie Ziemię, lub że zmienią czasoprzestrzeń.
Leon czarnej dziury się nie bał - nie takie rzeczy w życiu widział.
Zaintrygowała go ta możliwość zmiany czasoprzestrzeni. Pamiętał ze szkoły że teoretycznie rozważano taką możliwość.
Leon kończył szkołę jeszcze w czasach gdy nie było reformatorów szkolnictwa i jak ktoś miał pałę na koniec roku to utrwalał wiedzę w tej samej klasie przez kolejny rok.
Tak więc Leon postanowił że spróbuje cofnąć czas - tak o parę lat.
Jako że często asystował przy prowadzonych eksperymentach, miał wiedzę jak obsługiwać całą tą aparaturę, znał też procedury bezpieczeństwa i zwyczaje naukowców.
Wiedział że po każdym eksperymencie naukowcy wynoszą się z tzw. rejonów technicznych i opracowują wyniki badań, a później omawiają je na naukowych konferencjach.
W tym czasie ekipy techniczne z Leonem w składzie dokonują przeglądu aparatury, często pracując po 12-14 godzin, nierzadko w weekendy.
I właśnie w weekend Leon postanowił przeprowadzić swój prywatny eksperyment.
Wcześniej celowo dokonał niegroźnego małego sabotażu, aby uzasadnić swoją obecność w CERN w czasie długiego weekendu gdy wszyscy wypoczywali.
Celowo rozszczelnił śrubunek w instalacji ciekłego helu i pod pozorem naprawy wycieku przybył do CERN w sobotni poranek.
Ochroniarz tradycyjnie zasalutował i nawet coś współczującego powiedział że Leon musi pracować gdy inni mogą się byczyć.
Leon szybko uporał się z cieknącym śrubunkiem i przystąpił do realizacji swojego planu.
Chciał cofnąć czas gdzieś do lipca 2008 roku.
Wszystko było gotowe, aparatura sprawna, pozostało wcisnąć czerwony guzik i kontrolować cofający się czas.

Ciąg dalszy w następnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

piątek, 7 marca 2014

Finansowanie badań (cz.2)

Panowie ci rozmawiali z innymi wymownie patrząc w moją stronę. Po kilku minutach czułem się wręcz osaczony i zaszczuty niewybrednymi uwagami współpasażerów.
Postanowiłem przetrwać te ataki z naukowym stoickim spokojem.
Teraz pewnie by nadwątlić moje naukowe morale, przechwalali się głośno swoimi przekrętami i sztuczkami w oszukiwaniu kontrahentów i klientów.
Z ich rozmów wynikało że w negocjacjach najważniejsza jest pokerowa zagrywka, kamienna twarz i cynizm, wtedy można ugrać najwięcej.
Cóż było robić? Zacisnąłem zęby, choć miałem ochotę wygarnąć im co o nich myślę.

Gdzieś nad Belgią pilot zakomunikował że  prawdopodobnie nie będziemy mogli wylądować w Paryżu z powodu nagłej i gwałtownej burzy i polecimy do Lionu.
Ten komunikat został przyjęty z dość niechętnym zrozumieniem, ale trudno - siła wyższa.
Mnie to bardzo odpowiadało - zawsze to bliżej Marsylii i trochę grosza się zaoszczędzi.
Znów pojawiły się kąśliwe uwagi pod moim adresem: Ciekawe co pan ma w tym bagażu podręcznym?
- pewnie konserwy, bo na obiad w restauracji bidoka nie stać. I salwa śmiechu.

Po kolejnych kilku minutach pilot poinformował że również w Lionie gwałtownie pogorszyły się warunki i nie dostaniemy zgody na lądowanie i musimy kierować się na lotnisko w Marsylii.
Dla mnie to był dar losu, ale reszta pasażerów wręcz sugerowała żeby siłą zmusić pilotów do lądowania w Lionie.
Ostatecznie zwyciężył zdrowy rozsądek i lecieliśmy w kierunku Marsylii.
Moim współpasażerom popsuł się humor, co miało tą dobrą stronę że skończyły się złośliwe uwagi pod moim adresem.
Jakieś 200 km przed Marsylią  nagle zapanował jakiś niepokój w kokpicie. Słychać było nerwowe podniesione głosy i przekleństwa.
Pasażerowie zaniepokojeni spoglądali w stronę kabiny pilotów.
Po chwili z kabiny wyszedł kapitan i opanowanym głosem zakomunikował że nie mamy szans dolecieć do Marsylii z powodu .... braku paliwa i prawdopodobnie będziemy awaryjnie lądować gdzieś na przypadkowej autostradzie, bo zabraknie jakieś 15-20 litrów paliwa.
Wśród tych jeszcze parę minut temu pewnych siebie bufonów wybuchła panika.
Ja spokojnie siedziałem na swoim miejscu tuż przy drzwiach.

Lecieliśmy na wysokości 10 000 metrów, pilot poinformował że dla oszczędności lecimy na jednym silniku systematycznie tracąc wysokość.
Wtedy ja zaproponowałem że mogę uratować sytuację bo akurat mam 20 litrów paliwa, ale życzę sobie po 1000 ojro za litr.
Trzeba było widzieć ich miny - co? 1000 ojro za litr? Zdzierstwo, skandal - to najłagodniejsze komentarze.
Odpowiedziałem ze spokojem że nic z ceny nie opuszczę, a wręcz przeciwnie - każdy 1000 metrów niżej, cena wzrasta o 200 ojro za litr.
W pamięci miałem ich słowa że podstawa w negocjacjach to spokój i pokerowa twarz.
Próbują negocjować cenę na wysokości 7000 metrów - ja żądam 1600 ojro za litr.
Mam świadomość że najdalej na wysokości 1000 metrów oddam to paliwo za darmo, ale jak na razie zachowuję kamienną twarz pokerzysty.
Na wysokości 2000 metrów wytaczają kolejny argument: Ty też zginiesz - a ja im wówczas pokazuję kawałek namiotu i mówię że to spadochron i podaję nową cenę - 2500 ojro za litr.
Moje opanowanie, kamienna twarz i ten skrawek namiotu, oraz ręka na klamce drzwi samolotu zrobiły swoje - całkiem wymiękli i wyskakiwali z kasy że aż miło.
Oddałem im to paliwo po 2500 ojro za litr i bez problemu wylądowaliśmy w Marsylii.
Utarłem nosa tym bufonom, być może nauczy ich to szacunku dla innych ludzi.
Zarobiłem na tym 50 000 ojro i wcale nie mam wyrzutów sumienia ze ich wykorzystałem.

Po wylądowaniu, linie lotnicze wypłaciły mi 10% wartości samolotu, a lotnisko 10% wartości akcji ratowniczej.
Dostałem też tytuł: Honorowego Ratownika Lotniczego, a to upoważnia mnie do podróży samolotem każdej linii lotniczej bez poddawania się kontroli na lotnisku.
Mój adwokat (tak - stać mnie teraz na prywatnego adwokata) próbował uzyskać jakąś kwotę od towarzystw ubezpieczeniowych, argumentując że uratowałem ich od wypłat znacznych odszkodowań, ale nic nie wskórał.
Odmówili podpierając się paragrafem w warunkach ogólnych, że wypłacają tylko za zaistniałe zdarzenia ubezpieczeniowe, a tu do zdarzenia nie doszło.

Takim oto sposobem pozyskałem znaczne środki na prowadzenie badań.
Odebrałem swoją katedrę z lombardu i stać mnie na godne życie stosowne mojemu statusowi naukowemu i społecznemu.

Wyjazd okazał się również naukowym sukcesem. Odkryłem kim naprawdę był Leonardo da Vinci i przedziwną historię jego życia.
Oczywiście podzielę się z Państwem tym odkryciem.
Historia będzie dość długa i zapewne opublikuję ją w odcinkach, by nadmiernie nie forsować czytelników.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 2 marca 2014

Finansowanie badań (cz.1)

Wszyscy zapewne wiedzą że prowadzenie badań naukowych w Polsce to istna droga przez mękę.
Dotyczy to zwłaszcza finansowania badań.
Budżet na badania z roku na rok jest skromniejszy, więc naukowcy skazani są na chałtury na rzecz przemysłu, ograniczanie badań, lub wyjazdy na tzw. "naukowe saksy" - pracując jako wyrobnicy naukowi na zagranicznych uczelniach.
W trakcie prowadzonych badań nad postacią Leonarda da Vinci (patrz pierwszy wpis na blogu), koniecznie musiałem wyjechać na kilka/kilkanaście dni do Francji i Włoch w celu zweryfikowania śmiałej tezy naukowej.
Przyznam szczerze że było to w okresie kiedy moja samodzielna katedra była w apogeum kryzysu finansowego.
Oszczędzałem na czym się da, ale ten wyjazd był absolutnie konieczny, gdyż była szansa na epokowe odkrycie i prócz sławy na zastrzyk gotówki jeśli moja śmiała teza się potwierdzi.
Zrobiłem wstępny kosztorys wyprawy i stwierdziłem że finansowo nie wydolę.
Zastawiłem więc w lombardzie moją katedrę pod śmieszną kwotę 5000 zł. sprawdziłem koszty wynajmu samochodu we Francji, koszty paliwa, noclegi, wyżywienie i niestety trochę brakowało, by wyjazd zrealizować.
Postanowiłem maksymalnie zredukować koszty i tak: We Francji wypożyczę skuter zamiast samochodu, zabiorę ze sobą namiot i zaoszczędzę na noclegach, było lato więc zapewne znajdę szczaw i mirabelki i te kilkanaście dni przetrwam.
W ostatniej chwili wpadłem na pomysł zabrania ze sobą 20 litrów paliwa do skutera - zawsze to taniej niż we Francji.
Zrezygnowałem też z lotu samolotem rejsowym i załapałem się na lot czarterowy organizowany przez jakąś organizację biznesmenów, którzy lecieli tam negocjować jakieś ważne kontrakty.

To był lot do Paryża, a ja docelowo miałem dojechać do Marsylii.
Lot był nieco opóźniony z powodu jakiejś niegroźnej podobno usterki technicznej i rzeczywiście po godzinie opóźnienia wystartowaliśmy z Okęcia.
Towarzystwo świetnie się znało, ja byłem tam obcy, ale życzliwie przyjęty. Ten i ów zagadał do mnie pytając z jakiej jestem branży, ale gdy się przedstawiłem okazywało się że nie mamy wspólnych tematów do rozmowy.
Nagle wśród pasażerów zauważyłem dwie znajome mi twarze. Byli to pożal się Boże "biznesmeni" hołdujący zasadzie że pierwszy milion trzeba ukraść.
W swoim czasie zaproponowali mi przeprowadzenie niezależnych badań nad wpływem na środowisko szczelinowania hydraulicznego w poszukiwaniach i wydobyciu gazu łupkowego.
Podobno ogłosili przetarg na te badania i między innymi do mnie jako uznanego autorytetu w świecie nauki skierowali ofertę tych badań.
Był to dla mnie czas podobnie trudny finansowo, więc ofertę przyjąłem.
Skalkulowałem wstępnie koszty badań, odjąłem na wszelki wypadek 20% i złożyłem ofertę.
Przetarg wygrałem.
Panowie "biznesmeni" spotkali się ze mną  i zaznaczyli że głównie zależy im na czasie. Wyniki mają być możliwie szybko i nawet godzą się na 30-50% wzrostu kosztów.
Zaproponowałem że wstępne wyniki przedstawię za ok. 30 dni.
To zbyt długo - nalegali. Stanęło w końcu na tym że spotkamy się po 2 tygodniach.
Wypłacili nawet skromną zaliczkę i ostro zabrałem się do pracy.

Po 2 tygodniach miałem już prawie gotowy raport. Obawiałem się trochę jak zostanie przyjęty, bo pochlebny dla tej metody to on nie był.
Dołożyłem wszelkiej naukowej staranności i rzetelności do jego opracowania, czego wyraźnie życzyli sobie moi zleceniodawcy.  
Na spotkanie przyszli panowie, nieco jakby nieobecni, a ja zacząłem swoją prezentację.
Po chwili zorientowałem się że panowie wcale nie słuchają mojej prezentacji.
Byłem zaskoczony, bo podobno zależało im na czasie i rzetelności badań, a ich jakby wyniki nie interesowały.
Udając że niczego nie zauważam prowadziłem dalej prezentację. Po kilkunastu minutach panowie zarządzili przerwę. Byłem nieco zdezorientowany, bo nie znoszę gdy ktoś mi przerywa w kluczowym momencie prezentacji, ale co było robić - nasz klient, nasz pan.

W trakcie przerwy podszedł do mnie jeden z panów i bez ogródek zagadał: Wie pan my doskonale wiemy jaki wpływ na środowisko ma ta metoda, niech pan nie traci czasu na badania, my mamy gotowe wyniki i wystarczy że pan się pod nimi podpisze.
Zdębiałem.
To jak- macie wyniki i zlecacie kosztowne i pracochłonne badania?
- No wie pan to tak jak w polityce - udajemy ze coś tam zlecamy, bo przecież nie zaproponujemy panu kasy wyłącznie za sam podpis pod wynikami.
Poprosiłem o te wyniki. Drastycznie odstawały od moich wstępnych ustaleń i wskazywały na wręcz dobroczynny wpływ na środowisko.
Byłem zbulwersowany i kategorycznie odmówiłem podpisania się pod takim fałszerstwem.
Zaproponowali wynagrodzenie o 100% wyższe - odmówiłem, zaproponowali 300% więcej - odmówiłem, zaproponowali 500% więcej - odmówiłem.
Stwierdzili więc że jestem frajerem nawiedzonym, że w życiu do niczego nie dojdę i że oni zadbają już o to abym grosza złamanego nie dostał z budżetu na badania i zniszczą moja naukową karierę i reputację.

W takich oto okolicznościach rozstałem się z tymi panami i trzeba przyznać że że danego słowa dotrzymali w części dotyczącej sfery finansowej.
Skończyły się dla mnie granty na badania, a zaczęło się podkopywanie mojego dorobku i autorytetu naukowego.
Teraz niespodziewanie znów wpadliśmy na siebie na pokładzie samolotu.

Dalszy ciąg w następnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg