sobota, 12 grudnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.17)

Próbuję katabasa przywołać do porządku.
Nie jest to prosta sprawa, ma już wielu zwolenników i znaczne wpływy wśród tubylców.
Publicznie ogłosiłem jakim kryteriom powinien odpowiadać katabas katolicki w cywilizacji białego człowieka. Celibat był jednym z ważniejszych punktów.
Natychmiast ujawnili się przeciwnicy katabasa. Doszło nawet do tego że jeden z jego ministrantów w kolejną niedzielę przyszpilił do drzewa 95 tez jakim powinien odpowiadać kościół i o dziwo znalazł wielu zwolenników wśród dotychczasowych wiernych.
Mamy więc w kościele schizmę.
Były ministrant ogłosił się pastorem i część wiernych mająca dość dziesięciny przyłączyła się do nowego kościoła.
Katabas grzmiał i miotał się, ale bezskutecznie.
Aby zapobiec wojnie religijnej, całym swym autorytetem potwierdziłem że w cywilizacji białego człowieka jest nawet kilka odłamów chrześcijaństwa i są one od siebie niezależne wyznając wiarę w tego samego boga.
To indywidualna sprawa każdego człowieka do jakiego wyznania będzie się czuł przynależny, a nawet może nie wierzyć w żadnego boga i zostać ateistą.
No tego było już za wiele. Szok totalny. Nawet Rada Starszych miała wątpliwości i dopiero po moich szczegółowych wyjaśnieniach to zaakceptowała wyrażając ogromne zdumienie że na tak wiele sposobów można wierzyć w tego samego boga, a nawet nie wierzyć.
Katabas spuścił z tonu, spokorniał i chyba na jakiś czas będę miał z nim spokój.

Uwikłany mimowolnie w spory wyznaniowe zaniedbałem reformowanie gospodarki.
Dostałem zgodę Rady Starszych na sprowadzenie z innych wiosek gastarbeiterów, bo miejscowe zasoby ludzkie mam na wyczerpaniu.
Już nikt z dorosłych dotychczasowych mieszkańców wioski nie utrzymuje się z pracy rąk - wszyscy pełnią funkcje urzędnicze i ich aspiracje zawodowe rosną.
Brakuje więc ludzi do prac porządkowych, zaopatrzenia, czy budownictwa.
Przybysze nieznacznie się różnią od miejscowych, bo ci ostatni już nabyli zwyczajów i manier obowiązujących w cywilizacji białych ludzi. Co prawda wielu z nich mówi po polsku, ale już czytać i pisać nie potrafią, co dziwne świetnie potrafią liczyć - zwłaszcza wypłatę.
Oczywiście dalej wierzą w swych pogańskich bogów i jakoś trudno ich przekonać do wydajnej pracy - robią tylko to co im się zleci, żadnej własnej inicjatywy, na dodatek co rusz wysuwają roszczenia płacowe i socjalne i twierdzą że są dyskryminowani, ale podnosić kwalifikacji, czy uczyć się nie mają zamiaru.
Wszystko więc idzie dokładnie tak jak w cywilizacji białego człowieka, ot taka uniwersalna reguła.

Zaczynam uważniej przyglądać się wprowadzonym reformom i reakcjom ludzi na wprowadzone zmiany.
Tak niewiele czasu upłynęło od mojego przybycia, a życie tubylców zmieniło się nie do poznania.
Wybrałem się któregoś dnia na spacer po wiosce, by obejrzeć zmiany które się dokonały po wprowadzeniu dotychczasowych reform.
Cóż widzę: Porządne, zadbane i solidne szałasy wybudowane równo według linii zabudowy i zgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego, solidne budynki administracji publicznej, szerokie i równe drogi i ..... ani jednego człowieka.
Jeszcze w czasie przed wprowadzeniem reform gdy zapoznawałem się ze zwyczajami i życiem tubylców taki widok był nie do pomyślenia.
Wszędzie był gwar, sporo ludzi w tym dużo dzieci.Siedzieli tłumnie wokół szałasów, o czymś rozprawiali, śmiali się, czasem tańczyli, a obecnie spokój i cisza.
Gdzie są ci ludzie? Gdzie są dzieci?
Zobaczyłem idącego szybkim krokiem tubylca i zadałem mu te pytania. Popatrzył na mnie zdziwiony. Jak to gdzie? Wszyscy pracują, a dzieci w szkole, lub na zajęciach pozalekcyjnych, zresztą popytaj pan innych, tymczasem przepraszam nie mam czasu - już jestem spóźniony.
Niewiarygodne. Tubylcy samoistnie przyjęli styl i sposób życia białych ludzi. Wystarczyło wprowadzić w życie kilka rozporządzeń, przedstawić wizję dobrobytu i "ścieżkę kariery", a dotychczasowe zwyczaje i wartości poszły w odstawkę.

Wciąż wisi nade mną widmo zadłużenia i krachu finansów publicznych. Wprowadziłem podatki, a budżet wciąż się nie domyka. Tu i ówdzie widzę że tubylcy stają się coraz zamożniejsi, a kasa publiczna straszy pustką. Pora na opłaty od użytkowania środowiska.
Umotywuję to koniecznością ochrony przyrody i zasobów naturalnych. Na początek wprowadzam zezwolenia i licencję na połów ryb.
Znów szok. To jak? Ryb w rzece łowić nie wolno? Wolno - odpowiadam, ale trzeba mieć zezwolenie i licencję. Jak na razie nie wprowadzam kwot połowowych - niech się przyzwyczają najpierw do zezwoleń i licencji za które rzecz jasna trzeba zapłacić.
Wprowadzam też opłatę za korzystanie z rzeki - taki jakby podatek drogowy, bo rzeka jest głównym traktem komunikacyjnym. Wyznaczyłem też przy brzegach strefy płatnego cumowania łodzi i z tego też jest trochę wpływów do publicznej kasy.
Mimo tych wszystkich wysiłków bilans wciąż nie sztymuje, bo do ściągania opłat i kontroli wciąż zatrudniam nowych ludzi i wydatki rosną. No błędne koło jakieś. Wszyscy pracują, płacą podatki i opłaty lokalne, a kasa świeci pustką.
Zastanawiam się czy czasem nie przedobrzyłem z liczbą urzędników. Chyba pora na przegląd stanowisk i odchudzenie administracji. Zrobiłem przegląd i rzeczywiście trzeba zlikwidować kilka etatów - trochę budżet odetchnie.
Z końcem miesiąca 15 osób dostało wypowiedzenia. Kolejny szok. Jak tak można nagle pozbawiać ludzi pracy i środków do życia? Co oni teraz mają robić? Padają pytania: Jak żyć?
Nie ma wyjścia. Trzeba wypłacić odprawy i płacić (przynajmniej przez jakiś czas) zasiłki dla bezrobotnych.
W tym celu powołuję Urząd Pracy, który będzie szkolił i aktywizował bezrobotnych, oraz wypłacał zasiłki.
W Urzędzie Pracy zatrudniłem 10 ludzi - to ci którzy zostali zwolnieni. Obsługują 5 pozostałych bezrobotnych. Bilans po pół roku - deficyt wzrósł. Koszty odpraw, zasiłków i płac urzędników znacznie przekroczyły oszczędności wynikłe ze wcześniejszych zwolnień.
Jestem bezradny i bliski załamania. Lada dzień okaże się że ludzie nie dostaną wypłat i co wówczas będzie?
Oj, mści się na mnie brak dostatecznej wiedzy z dziedziny finansów i zarządzania. Gołym okiem widać że katastrofa jest nieunikniona.
Może trzeba wprowadzić jakąś reformę walutową, wymienić pieniądze - tylko na co?
Mam pustkę w głowie i żadnych konstruktywnych pomysłów.
Jakby tego było mało zaczęła się pora deszczowa. Leje prawie non stop. Najstarsi z Rady Starszych nie pamiętają takich opadów. Może dzięki temu problem finansów zejdzie na dalszy plan, bo przecież jak pisał poeta: Nie czas żałować róż gdy tonie las.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 25 października 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.16)

Mam pełną świadomość ze mój plan ratowania finansów nieuchronnie skończy się katastrofą. Trochę się tego obawiam, bo to społeczeństwo chyba jeszcze nie jest gotowe na taki wstrząs.
Pora na kolejna reformę - czas na wprowadzenie podatków.

Działa już dość prężnie kilka firm wytwarzających głównie broń: łuki, strzały, dmuchawki, dzidy, są firmy produkujące sieci rybackie i łodzie, nawet powstała firma deweloperska budująca szałasy na wynajem i do sprzedaży dla klientów indywidualnych.
Mam wgląd w ich obroty, zamówienia i zyski i myślę że już czas by tymi zyskami dzielili się z reszta społeczeństwa głownie z działów nieprodukcyjnych.
Przecież w nowoczesnym społeczeństwie urzędnicy to niezbędny element prawidłowego i zrównoważonego rozwoju i ktoś musi ich finansować za intelektualny wkład w rozwój społeczności.
Wprowadzenie podatków zażegna też (przynajmniej na jakiś czas) widmo katastrofy finansów publicznych.
Zamierzam wprowadzić proste przejrzyste podatki według stawki 3 x 15%.
15% - podatek od dochodu (PIT)
15% - podatek od firm (CIT)
15% - podatek od transakcji handlowych (VAT)
Na dalszą perspektywę odkładam podatek od nieruchomości (będzie to podatek od wartości nieruchomości - kataster), podatki od spadków i darowizn, oraz od zysków kapitałowych z prostej przyczyny: Zbyt mało jest jeszcze wartościowych nieruchomości i wprowadzenie podatku katastralnego mogłoby zniechęcać do budowy luksusowych szałasów, również spadki i darowizny to przyszłość - jak na razie niewielki majątek jest dziedziczony, a wprowadzenie podatku od zysków kapitałowych mogłoby skutkować wycofaniem depozytów i zawalenie piramidy finansowej którą stworzyłem dla ratowania budżetu.

Zaczynam akcję propagandową, by ludzie zrozumieli istotę i konieczność wprowadzenia podatków, oraz ich dobroczynny wpływ na ogólny rozwój i dobrobyt.
Komunikacja urzędowa ze społeczeństwem jest w powijakach. Co prawda wszyscy potrafią czytać i pisać (to niebywały sukces oświatowy), ale brak technicznych możliwości wydawania w wielu egzemplarzach poszczególnych ustaw, rozporządzeń, dekretów.
Zatrudniam paru skrybów którzy w trzech egzemplarzach piszą poszczególne dokumenty urzędowe.
Jeden egzemplarz wywieszany jest na centralnym placu w niedzielę o poranku i każdy po niedzielnej mszy może się zapoznać z najnowszymi zarządzeniami. Nieznajomość prawa nie usprawiedliwia niestosowania się do przepisów.
Drugi egzemplarz jest przechowywany jako dokument urzędowy i podstawa prawna w szałasie parlamentu.
Trzeci egzemplarz trafia od razu do archiwum - dla potomności i przyszłych historyków.

Katabas z własnej inicjatywy w każdą niedzielę przypomina i zachęca do zapoznania się z nowymi zarządzeniami i jest to cenny kanał informacyjny.
Tym razem katabas wyraźnie coś kombinuje, że niby takie ogłoszenia to nie jego rola, że z tymi podatkami to chyba coś nie tak i może są niepotrzebne. Oj, mam złe przeczucia, coś wisi w powietrzu.
Jako bądź, co bądź głowa państwa nie chodzę na niedzielne msze (neutralność światopoglądowa i rozdział kościoła od państwa) i nie interesuję się życiem religijnym tubylców.
Tym razem postanowiłem zrobić wyjątek - pójdę na niedzielną mszę.
Katabas gdy mnie wypatrzył wśród tłumu wiernych wyraźnie wpadł w lekki popłoch i widać było że jest dość mocno zdenerwowany.
Kazanie było monotematyczne - wciąż mówił o "Wielkiej tajemnicy naszej wiary" i kilkakrotnie przypominał wiernym że naruszenie tej tajemnicy to najcięższy grzech i ufa że nikt nie dopuści się tego grzechu.
Wszyscy wierni kiwali głowami ze zrozumieniem, tylko ja nic nie rozumiałem.
Sformułowanie:"Wielka tajemnica wiary" obce mi nie było - pamiętam z lat pacholęcych że było powtarzane w kościele, ale ani ja, ani nikt z wiernych tej tajemnicy nie znał i siłą rzeczy naruszyć jej nie mógł, a tu wygląda na to że katabas ją zna i na dodatek znają ją wszyscy wierni.
Mocno mnie to zaintrygowało i nawet zacząłem podejrzewać że katabas jakąś sektę tu stworzył, ale cały obrządek prowadził tak jak go sam w swoim czasie instruowałem.
Niczego nie podejrzewając po mszy udałem się wraz z tubylcami na plac centralny by sprawdzić czy ogłoszenie o podatkach zostało wywieszone i jak będzie przyjęte przez tubylców.
Ogłoszenie wisiało i kłębił się przed nim tłum zdenerwowanych ludzi - wszyscy chcieli osobiście zapoznać się z tekstem. Koniec końców oddelegowano jednego z nauczycieli by publicznie odczytał zgromadzonym pełny tekst nowego dekretu.
Wyznaczony nauczyciel/lektor donośnym głosem odczytał tekst i na placu na chwilę zapadła cisza.
Po chwili zaczęły padać pytania: To jak to jest? Przecież już płacimy katabasowi 10% podobno na utrzymanie państwa, a teraz jeszcze po 15% na urzędników? To granda i rozbój na gościńcu i to w biały dzień! Tumult narastał.
Dyskretnie zdążyłem się w porę ulotnić nim tłum zacznie rewolucję.
Stało się jasne dlaczego katabas nie chciał tego ogłosić i dlaczego tak mącił na kazaniu.
Katabas mnie ubiegł. Wykorzystując zasadę rozdzielności kościoła od państwa, nie informując nikogo wprowadził "dziesięcinę" i na dodatek powiązał to z wiarą.
Ta jego "wielka tajemnica wiary" zobowiązywał każdego do opłaty 10% od dochodu na rzecz kościoła - czyli katabasa i jego rodziny i do zachowania tajemnicy że taka opłata istnieje.
Byłem zdruzgotany. Nie doceniłem pomysłowości i przebiegłości katabasa.
Teraz będzie problem - katabas zdążył sobie zjednać tubylców i cieszy się ich zaufaniem, to do niego przychodzą ludzie z trudnymi sprawami prosząc o radę i wsparcie.
Na szczęście za mną stoi autorytet Rady Starszych - to w końcu oni dali mi pełnomocnictwa do wprowadzania reform i wszystkich regulacji i praw obowiązujących w cywilizacji białego człowieka i ja te reformy stopniowo wprowadzam.
Rada Starszych to dla wszystkich bez wyjątku najwyższy i nie kwestionowany autorytet i mogę być spokojny że mnie wybroni.
Ale katabas mi podpadł!!! Oj nie ujdzie mu to na sucho. Już ja mu pokażę jego miejsce w szeregu.
Zastanawiam się jak go przywołać do porządku?
Nic na niego nie mam, żadnych haków ani teczki - trudna sprawa.
Nagle sobie przypomniałem - mam na niego bat - przecież nie powiedziałem mu o celibacie.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 27 września 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.15)

Bladego pojęcia nie mam jak żyli tubylcy nie mając prawa spisanego w formie kodeksów, paragrafów, sądów itp.
Muszę zgłębić temat nim zaprowadzę tu cywilizowany porządek prawny jasno określony przepisami.
Z moich dotychczasowych obserwacji (a jestem tu przecież już ponad rok) wynika że prawo w pojęciu białego człowieka jest tubylcom całkowicie zbędne.
Wszyscy zachowują się wobec siebie uczciwie i grzecznie - wyjątkiem są mecze piłki kopanej, ale to moja świadoma robota, bo przecież musiałem ich jakoś podzielić by wprowadzić demokrację.
Nadużyć wobec władzy nie ma żadnych, bo każdy zna swoje miejsce w szeregu i nie do pomyślenia jest jakikolwiek sprzeciw wobec starszyzny.
Dóbr materialnych indywidualnych oprócz dzidy, łuku, dmuchawki nikt nie posiada; szałas czy ziemia nie stanowi źródła konfliktu, bo to dobra tymczasowe, ogólnie dostępne i darmowe.
Obecnie to wszystko się zmienia.
Pojawiła się klasa urzędnicza - to będzie elita przyszłej silnej demokratycznej władzy. Jak na władzę przystało zaczynają się wyróżniać ze społeczności i z góry traktować pozostałych członków plemienia.
Osiadły tryb życia też wpływa na postrzeganie miejsca posadowienia szałasu i prywatnego terenu.
Trzeba założyć księgi wieczyste i dokładnie wyznaczyć granice własności.
Co niektórzy najlepiej zorientowani urzędnicy już zawłaszczają najatrakcyjniejsze tereny i obsadzają tam swoje rodziny. Trzeba nad tym jakoś zapanować, a bez przepisów prawa nic zrobić się nie da.
Najsurowszą karą jaka była dotychczas stosowana było wykluczenie z plemienia - to taka odroczona kara śmierci, tyle że wykonywana przez naturę.
Nikomu nie uda się długo przeżyć samotnie w dżungli amazońskiej. Po paru tygodniach, czasem miesiącach taki wygnaniec pada ofiarą zwierząt drapieżnych lub chorób.
Wypadki banicji są niezwykle rzadkie i dotyczą zabójstw lub gwałtu.
W plemieniu do którego los mnie rzucił nawet najstarsi z Rady Starszych nie pamiętają takiego przypadku.
To pocieszające, bo obawiałem się że będą problemy z ustanowieniem moratorium na karę śmierci.
Mimo wszystko więzienie trzeba wybudować, to nieodłączny atrybut wymiaru sprawiedliwości.

Na początek wprowadzam Kodeks Cywilny i Kodeks Karny.
Przepisy prawa ustalam w miarę zdroworozsądkowo z poszanowaniem tubylczych zwyczajów, bez kruczków prawnych jasno, przejrzyście i zrozumiale dla wszystkich.
Jak już się przyzwyczają do stosowania prawa stanowionego to ustali się takie poprawki że nawet prawnicy będą mieli problemy z interpretacją przepisów.

W części rządowej osady budujemy siedzibę sądu i areszt tymczasowy.
Więzienie wybudujemy w dżungli jakieś 5 km od granic osady.
Powołuję sędziów, ławników, obrońcę z urzędu, prokuratora i straż sądową. Klawiszy więziennych powołam gdy zapadnie pierwszy wyrok skazujący.

Po tych nominacjach w osadzie już prawie nie ma dorosłych ludzi do pełnienia funkcji urzędowych.
Jest jeszcze paru myśliwych, rybaków i zbieraczy, ale oni nie są już w stanie zapewnić wyżywienia dla całej osady.
Nie mam wyjścia, muszę wystąpić do Rady Starszych o zgodę na sprowadzenie z innych wiosek ... gastarbeiterów.
Gdy zwracam się z tym wnioskiem do starszyzny zdziwienie nie ma granic. Jak to? Dorośli ludzie nie są w stanie sami się utrzymać? Pada oczywiście pytanie: Czy tak jest w cywilizacji białego człowieka?
Potwierdzam - tak jest. Całe rzesze ludzi z biedniejszych krajów udają się do krajów "wyżej cywilizowanych" i odwalają tam czarną robotę. Tu będzie podobnie.
Przecież ktoś musi polować, sprzątać, budować szałasy i budynki użyteczności publicznej, urzędnicy przecież tego nie zrobią, bo i nie potrafią, a i nie przystoi urzędnikowi wykonywać podrzędne roboty.

Niespodziewanie pojawia się kolejny problem. Prezes Banku Centralnego i minister finansów w jednej osobie informuje mnie że muszelek wystarczy co najwyżej na dwie kolejne wypłaty, a następny wysyp (emisja) muszelek dopiero za pół roku. Tego nie przewidziałem. Szykuje mi się pierwszy kryzys finansów publicznych.
Muszę chyba wyemitować obligacje, lub ratować się pożyczką bankową.
Zupełnie niepostrzeżenie wprowadzam elementy nowoczesnej "inżynierii finansowej".
Mam więc dziurę w budżecie. Zbytnio się tym nie martwię, bo przecież mimowolnie realizuję to do czego się zobowiązałem - do wprowadzenia wszystkich elementów cywilizacji białego człowieka.
Deficyt budżetowy to norma w rządach cywilizacji białego człowieka.
Przecież wszystkie kraje białych ludzi uchwalają budżet na kolejny rok z góry zakładając że kasy nie wystarczy na wszystkie przewidziane do realizacji zadania.
Może wyjątkiem są Chiny i Arabia Saudyjska, ale przecież to nie są cywilizacje białego człowieka!

Całe szczęście że wzrasta zaufanie do banku. Już prawie nikt nie odbiera całej wypłaty w muszelkach, tylko większość od razu jest deponowana w banku na indywidualnym koncie.
Jak na razie to społeczeństwo ma niewielkie potrzeby konsumpcyjne (bo i wydawać kasy za bardzo nie ma na co - sektor usługowy i produkcyjny jeszcze jest słabo rozwinięty), więc depozyty bankowe rosną bo i oprocentowanie jest bardzo korzystne.
To dobry znak na przyszłość - zamożne społeczeństwo, to bogate i dostatnie państwo.

Wpadam na genialny pomysł załatania dziury budżetowej: Skoro mam znaczne ilości zdeponowanych muszelek leżących bezużytecznie w sejfach bankowych to przecież z tych depozytów mogę finansować bieżące wydatki.
Nikt się nie zorientuje. Przecież wszyscy tego samego dnia nie przyjdą po swoje oszczędności.
Problem zażegnany.
Tak oto zrealizowałem kolejny element cywilizacji białego człowieka - stworzyłem piramidę finansową.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg
 

niedziela, 30 sierpnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.14)

Pierwsze rozczarowanie.
Wybory przeprowadzone demokratycznie, zwycięska partia wyłoniła parlament i .... kicha.
Na posłów powołane zostały takie niemoty i miernoty że ręce opadają. Niczego nie potrafią oprócz ględzenia i wyborczych obiecanek - zupełnie jak w najlepszej europejskiej demokracji.
Nie mam wyboru, muszę ustanowić silną władzę prezydencką - może te niemoty z czasem czegoś się nauczą i w kolejnych wyborach wyłoni się parlament z ludźmi kompetentnymi i twórczymi.
Może jednak zbyt surowo ich oceniam - w końcu skąd mieli czerpać wzorce demokracji?
To ja muszę ich nauczyć prowadzenia prawdziwej polityki na wzór cywilizacji białego człowieka.
Wiem to na pewno - łatwo nie będzie.
Ogłaszam że w okresie pierwszej kadencji ja jako prezydent będę sterował całym procesem demokratyzacji i reorganizacji plemienia.
Jeśli deputowani i reszta społeczności będzie bacznie uczyć się zasad demokracji, to po następnych wyborach znacznie ograniczy się władzę prezydenta a wzmocni rolę parlamentu.
Tymczasem jednoosobowo przejmuję władzę nad służbami mundurowymi i cywilną administracją.
Dla cywilów mój tytuł to: El Presidente, dla mundurowych: El Comendante.
Zostałem dyktatorem, Nie, nie z żądzy władzy, z przymusu - znów "nie chcem, ale muszem".

Od bodaj trzech miesięcy wypłacam pobory moim funkcjonariuszom i urzędnikom. Już daje się zauważyć że ta nowa elita zaczyna się wyróżniać z reszty społeczności - chodzą obwieszeni muszelkami/walutą jak choinki i trochę się puszą wobec pozostałego plebsu.
Czas najwyższy na stworzenie systemu bankowego. Przecież banki to po służbach mundurowych najważniejsze instytucje cywilizacji białego człowieka.
W części osady przewidzianej jako przyszła dzielnica rządowa polecam wybudować solidny budynek - tak budynek, nie szałas. Ma to być okazała i trwała budowla, odporna na różne zdarzenia losowe - no po prostu siedziba Banku Centralnego.
Po dwóch miesiącach intensywnej pracy bank jest gotowy. Przepych i wystrój wnętrza aż bije po oczach - zupełnie jak w prawdziwym banku cywilizacji białych ludzi.
Teraz muszę przekonać moich poddanych by tam zdeponowali swoje walory, bo niektórzy już chodzą tak obwieszeni muszelkami że trudno im pełnić urzędowe obowiązki.
Trudna sprawa - brak zaufania - a nuż ktoś sprzeniewierzy walory i co wówczas? Nie pomaga nawet ustanowienie Bankowego Funduszu Gwarancyjnego.
Kasa przy sobie jest pewna, a w banku może być różnie. No niby racja, ale w cywilizacji białego człowieka wszyscy trzymają kasę w bankach.
Jak ich przekonać?
Pomaga niefortunny przypadek jednego z urzędników.
W niedzielę wybrał się do dżungli ot tak sobie rekreacyjnie by odstresować się od pracy biurowej i niespodziewanie zaatakował go jaguar. Ledwo z życiem uszedł, ale stracił prawie całą kasę, bo w trakcie ataku jaguar rozerwał nić na którą nanizane były muszelki i nieszczęśnik prawie wszystkie pogubił salwując się ucieczką przed dziką bestią.
To zdarzenie przekonało innych że jednak bank to ważna i potrzebna instytucja.
Aby ostatecznie przekonać nieufnych ustanowiłem urzędowe oprocentowanie depozytów - do każdych zdeponowanych stu muszelek po każdym pełnym miesiącu dokładałem jedną muszelkę.
To dość wysokie oprocentowanie, ale to inwestycja długoterminowa.
Jak już się przyzwyczają do lokat bankowych stopniowo będę zmniejszał oprocentowanie i wprowadzę opłaty bankowe tak jak przećwiczyły to banki choćby na Polakach po zmianach ustrojowych.
Jest też drugi aspekt tej urzędniczej przygody w dżungli. Ten urzędnik to już mieszczuch.
Wybrał się do dżungli bez broni (choćby dzida), nie zachował odpowiedniej uwagi i czujności - zupełnie jak cywilizowany biały człowiek.

Bank to kolejna instytucja i kolejni zatrudnieni ludzie. Już prawie mi się kończą "zasoby ludzkie" w wieku produkcyjnym, a tyle jeszcze urzędów do stworzenia i ktoś musi tą armię urzędników i ich rodzin wyżywić.
Na razie urzędnicy po pracy samodzielnie łowią ryby i trochę polują, ale wyraźnie zarysowuje się trend do kupowania żywności od myśliwych/zbieraczy którzy nie znaleźli jeszcze zatrudnienia w urzędach.
Niesamowite - nawet tu w dżungli zaczyna działać niewidzialna ręka rynku - jest popyt, jest podaż.
Nie ma bezrobocia, wszyscy pracują i wyraźnie zaczyna rysować się specjalizacja.
Są tacy którzy oferują tylko produkty roślinne, inni specjalizują się w łowieniu ryb, lub polowaniach na ptaki w dżungli.
Pojawili się wyspecjalizowani wytwórcy dzid, łuków, dmuchawek, strzał, czy sieci rybackich.
Kwitnie przedsiębiorczość i prywatna inicjatywa. Bank utrwala swoją pozycję - coraz częściej dochodzi do transakcji z udziałem banku, a nie wymiany barterowej.

Niedługo minie rok od momentu jak podjąłem się misji cywilizowania tubylców i patrząc wstecz jestem dumny z dotychczasowych dokonań.
Wszyscy opanowali nowy język w mowie, wielu również w piśmie, całkiem nieźle idzie im liczenie, stworzyłem podwaliny demokratycznych instytucji: Urzędy państwowe, służby mundurowe, szkolnictwo, bank.
Jest jeszcze tak wiele do zrobienia, ale nabieram pewności że wspólnie dokonamy rzeczy niemożliwych - w niedostępnej dżungli stworzymy nowoczesne społeczeństwo.
To będzie szok dla cywilizowanego świata jak się ujawnimy.

Kolejną ważną instytucją którą muszę stworzyć będzie wymiar sprawiedliwości.
Mam już pewne podejrzenia że co niektórzy próbują robić jakieś szemrane lewe interesy. Służby mundurowe też muszą mieć narzędzia do utrzymania porządku publicznego, bo coraz częściej zdarzają się przypadki o jakich nikt wcześniej wśród tubylców nie słyszał.
A to ktoś komuś zwinął kilkanaście muszelek, ktoś nie zapłacił za złowione ryby, notorycznie powtarzają się burdy na meczach piłki kopanej.
Ludzie domagają się ukrócenia tych incydentów i ukarania winnych. Jak na razie brak odpowiednich paragrafów i uchodzi to sprawcom bezkarnie.
Poczekam jeszcze trochę - na pewno za jakiś czas ktoś nabroi tak że ludzie wręcz będą prosić by wprowadzić zamordyzm i surowo karać przestępców.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 9 sierpnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.13)

Pora na powołanie parlamentu.
Na bazie kibiców piłki kopanej powstały dwie silne partie: Zielona Wyspa, oraz Tylko Nasza Racja.
Kampania wyborcza jest zaciekła jak w najlepszej demokracji. Wciąż trwają wiece i zgromadzenia sympatyków to jednej to drugiej partii. Dochodzi do pyskówek, a nawet do zwykłego mordobicia.
Służby porządkowe mają pełne ręce roboty - powołałem dodatkowo kolejnych funkcjonariuszy i stworzyłem kolejną służbę: Strażników Demokracji.
Trudno zgadnąć kto zwycięży w wyborach - jak na razie nie ma żadnej profesjonalnej agencji sondażowej, a wnioskowanie z ilości uczestników wieców nie jest miarodajne, bo przychodzą na wiec zarówno zwolennicy jak i przeciwnicy danej partii. Zazwyczaj kończy się to rozróbą i interwencją służb porządkowych.
Pełna demokracja.
Zielona Wyspa obiecuje że jak wygra wybory to wszyscy będą młodzi, zdrowi, piękni i szczęśliwi.
Tylko Nasza Racja obiecuje że każda rodzina będzie miała swój szałas.
Agitacja trwa wszędzie i nieustannie. Nawet katabas mimo oficjalnego rozdziału kościoła od państwa na niedzielnych kazaniach przemyca swoje sympatie polityczne - podkreśla jak ważny jest szałas dla każdej rodziny. Wybory za dwa tygodnie.
Prawo głosu ma każdy mieszkaniec powyżej 18 roku życia. Głosowanie ma być tajne. Listy wyborców sporządzają wyszkoleni przeze mnie nauczyciele - nowa elita intelektualna plemienia.
Miejsc w parlamencie jest 10. Kandydatów z obu partii ponad 50. Aby uniknąć nieporozumień (wszak to raczkująca demokracja) ustaliłem że głosowanie jest na listę, a nie na konkretnego kandydata.
Zwycięska partia w drodze wewnętrznych wyborów wyłoni parlamentarzystów.
Aby uniknąć pomyłek i fałszerstw partie ustaliły swoje barwy rozpoznawcze: Zielona Wyspa - kolor zielony; Tylko Nasza Racja - kolor czerwony. Każdy z głosujących dostaje po wejściu do lokalu wyborczego dwa listki: zielony i czerwony. Do urny wrzuca ten kolor z którą partią sympatyzuje.
Niedziela jest dniem wyborów - obowiązuje cisza wyborcza. Ogólnie jest przestrzegana, tylko katabas na kazaniu coś aluzyjnie mówił jak ważny jest dobry i solidny szałas, ale trudno by było podciągnąć to pod naruszenie ciszy wyborczej bo w końcu to racja.
Frekwencja - pełne 100%. Liczymy głosy. Zielona Wyspa wygrywa jednym głosem przewagi.
Tylko Nasza Racja protestuje i żąda powtórzenia wyborów.
Liczymy glosy drugi raz - potwierdza się wygrana Zielonej Wyspy.
Teraz mogą przystąpić do tworzenia rządu.
Nie wtrącam się do tych rozgrywek - doprowadziłem do demokratycznych wyborów a teraz niech sami wyłonią tych którzy będą ich reprezentować i stanowić prawo.
Ja muszę wdrażać kolejne reformy.

Dotychczas każdy z tubylców robił sam wszystko co mu było potrzebne. Tak dalej być nie może.
Tylko wyspecjalizowani profesjonaliści zapewnią produkcję na odpowiednim poziomie technicznym, zapewnią stały postęp technologiczny i odpowiedni poziom bezpieczeństwa wytwarzanych wyrobów.
Wydaję dekret o szkolnictwie zawodowym i koncesjach na wykonywanie poszczególnych zawodów.
Koniec z prowizorką, tandetą, partactwem i amatorszczyzną.
Urzędowo ustalam wymiary i parametry jakie musi spełniać dzida, łuk, dmuchawka, łódź, a nawet strzały do łuków i dmuchawek, czy wymiar wiosła.
Łuki i dmuchawki mają określony w przepisach maksymalny zasięg i tych parametrów nie wolno przekraczać, podobnie dzida ma określoną długość.
Na wszystkie wyroby obowiązuje homologacja potwierdzona odpowiednim certyfikatem.
To pierwszy krok do powstania specjalistycznych firm wytwarzających profesjonalny sprzęt.
W przyszłości łatwiej będzie opodatkować oficjalną firmę niż pokątną szarą strefę, a być może nawet czarny rynek.
Produkcja wyrobów bez koncesji, oraz używanie wyrobów bez homologacji zagrożone będzie karą.
Odpowiednie przepisy dotyczące kar ustali parlament.
Aby wytwarzany sprzęt nie zagrażał bezpieczeństwu użytkownika, oraz osobom postronnym, bądź środowisku naturalnemu podlega on corocznym przeglądom technicznym potwierdzonym wpisem do karty sprzętu.
Producenci obowiązani są do sprzedaży swoich wyrobów poprzez sieć sklepów. Przyczyni się to do popularyzacji waluty i rozwoju sektora bankowego, nowoczesnego handlu, oraz wyłoni nowy zawód: kupiec/handlowiec jakże ważny w nowoczesnym społeczeństwie.
Muszę powołać również odpowiednie urzędy nadzorujące jakość wyrobów, oraz chroniące prawa konsumentów przed zmowami cenowymi producentów.
Nie wyrabiam z tym wszystkim.
Muszę w trybie pilnym zobowiązać parlament do uchwalenia odpowiednich ustaw powołujących wymiar sprawiedliwości, bo w tym chaosie niechybnie pojawią się nadużycia i przestępstwa.

Wszyscy bez wyjątku są w szoku. Po co to wszystko? Pytają. Kto to będzie robił? Czy tak jest w cywilizacji białego człowieka?
Odpowiadam: Jak to po co? Dla waszego bezpieczeństwa, dla waszej wygody, dla ujednolicenia wyrobów i oczywiście tak jest w cywilizacji białego człowieka. A nawet  jeszcze gorzej.
Jak na razie nie wprowadziłem jeszcze pozwoleń na broń (dzida, łuk, dmuchawka), czy uprawnień do pływania łódką.

Jeszcze was zaskoczę takimi przepisami że odechce się wam cywilizacji białych ludzi.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg  

niedziela, 26 lipca 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.12)

Kombinuję co jeszcze w cywilizowanym świecie dzieli ludzi.
Wiadomo: Polityka, religia, kasa. Tutaj żadna z tych rzeczy nie ma zastosowania. Polityka - nie istnieje, religia akceptowana przez wszystkich, kasa - nie istnieje, dopiero muszę wprowadzić jakąś walutę, mam już przecież kilku ludzi na etatach i na koniec miesiąca należałoby wypłacić im pensję.
Zastanawiam się czy demokratycznie będzie wprowadzenie tych reform bez wyłonienia władz ustawodawczych.
Mam niewielki wybór - pobory wypłacić muszę, bo służby mogą mi się zbuntować i kto mnie obroni przed niezadowoleniem ludu.
Wydam kolejny dekret o ustanowieniu prawnych środków płatniczych - kasa jest ważniejsza niż demokracja, w końcu zobowiązałem się zbudować społeczeństwo na wzór cywilizacji białego człowieka.

Zastanawiam się jaką walutę ustanowić? Banknotów przecież nie wydrukuję, bić monet też nie mam z czego i nie mam czym.
Kolejny czysto techniczny problem do rozwiązania.
Tubylcy obojga płci noszą naszyjniki z jakichś dziwnych muszelek. Są bardzo przywiązani do tych ozdób i nawet czasem jak któryś jakoś specjalnie się wyróżni szaman/czarownik obdarowuje go paroma takimi muszelkami. To może być waluta - mam nadzieję przejściowa/tymczasowa zanim nie wymyślę jakiejś trwalszej waluty. Muszę pogadać o tym z szamanem.
Okazuje się że to jakaś unikalna i rzadka odmiana ślimaków "produkuje" te bardzo kolorowe muszelki i jest ich bardzo ograniczona ilość.
Ślimaki te występują tylko w jednym miejscu w okolicy i wstęp ma tam tylko szaman/czarownik.
Pozostali członkowie plemienia bezwzględnie przestrzegają tego zakazu wstępu na ten teren pod groźbą wykluczenia z plemienia.
Tak, to będzie dobra waluta, muszę dogadać się z szamanem.
Szaman trochę się boczy, robi jakieś uniki, mam wrażenie że próbuje podbijać stawkę.
Nie mam wyjścia - robię go skarbnikiem i prezesem banku centralnego. Potężna władza w jednym ręku, ale na razie nie mam innego rozwiązania.
Jeszcze przyjdzie czas że mu się odwdzięczę za te fochy.

Czas na budowanie demokracji parlamentarnej, a tu nie ma żadnej partii. Spędza mi to sen z powiek i nie mam żadnego pomysłu jak podzielić tubylców.
Olśnienie przyszło niespodziewanie podczas obserwacji zabawy dwóch chłopców. Najpierw zgodnie budowali nad rzeką jakieś kopce z piasku,potem zaczęli rzucać kamykami do wody i nagle z tej zgodnej zabawy zrobiła się awantura.
Pokłócili o to kto dalej rzuca, jeden drugiemu zarzucał że rzuca innymi kamykami niż wcześniej ustalili, a to że bierze większy rozbieg niż ustalili i ta dziecięca zabawa zakończona awanturą przypomniała mi jeszcze jedną rzecz która dzieli ludzi cywilizowanych, ba całe narody - to sport.

Zwołałem ogólne spotkanie i zakomunikowałem że w trosce o zdrowy tryb życia zorganizujemy zawody sportowe. Jako dyscyplinę sportu wybrałem piłkę nożną.
Piłka nożna dzieli ludzi na całym świecie i tu powinno być podobnie. Objaśniłem zasady gry, zorganizowałem 4 drużyny i rozpoczęliśmy serię meczów ligowych.
Piłkę zrobiliśmy z kilku nałożonych na siebie pęcherzy pławnych ryb, wytyczyłem granice boiska i zrobiliśmy losowanie drużyn do rozgrywek ligowych.
Drużyny wymyśliły sobie nazwy: Piranie; Jaguary; Aligatory i Papugi.
Pierwszy mecz pomiędzy drużyną Piranii i Jaguarów zakończył się dwucyfrowym remisem i nie wzbudził żadnych emocji, ani wśród zawodników, ani wśród kibiców.
Za tydzień zorganizowałem mecz rewanżowy - znów remis i znów bez emocji.
Wygląda na to że sport ich nie poróżni.
Konsekwentnie prowadzę dalsze rozgrywki. Kolejny mecz pomiędzy Aligatorami i Papugami trochę urozmaiciłem rzutami karnymi i doliczonym czasem gry. To wzbudziło emocje i nieporozumienia.
Mecz zakończył się zwycięstwem Aligatorów.
Jestem na dobrej drodze, rewanż zapowiada się ciekawie.
W trakcie rewanżowego meczu Aligatorów i Papug doszło do pierwszych przepychanek. Znów wygrana Aligatorów. Kibice Papug są wściekli. Papugi odpadają z rozgrywek.
Kolejny mecz Piranie kontra Aligatory  - mecz omal nie przerwany z powodu burd kibiców - wygrana Piranii. Finały zapowiadają się ciekawie.
Kolejne rozgrywki już z zaangażowaniem służb porządkowych i podziałem na sektory dla kibiców a i tak przed, w trakcie i po meczu naparzali się że aż miło.
Niechęci ze stadionu przeniosły się na życie codzienne. Dochodziło nawet do celowych "ustawek" zarówno kibiców jak i piłkarzy.
Cel osiągnięty - partie powstaną na bazie sympatii sportowych, społeczność skłócona, teraz tylko umiejętne sterowanie nastrojami społecznymi i demokracja wręcz wzorcowa.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 12 lipca 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.11)

Najwyższy czas na kolejną reformę. Likwidacja analfabetyzmu.
Mam świadomość że bez pokonania tego problemu cały ambitny plan cywilizowania tubylców spali na panewce.
Postanowiłem że najdalej za pół roku ze wszystkimi mieszkańcami wioski będzie można swobodnie rozmawiać - rzecz jasna po polsku - w końcu zobowiązałem się do wprowadzenia wszystkich elementów cywilizacji białego człowieka. Innych języków na razie nie będziemy nauczać. Przyjdzie czas na stworzenie szkolnictwa na wyższym poziomie to wówczas otworzy się wydziały filologi najważniejszych języków białego człowieka.
Ci którzy już jako tako znają język polski w mowie będą szkoleni z zasad pisowni i ortografii języka polskiego, by kiedyś w przyszłości jak już dołączą do współczesnej światowej cywilizacji nie musieli się wstydzić że sadzą błędy ortograficzne jak nie przymierzając polski prezydent. Żenada.
Tubylcy są chętni do nauki, ale problemem są najprostsze pomoce dydaktyczne - brak choćby tablicy, kredy, ołówków, papieru - oj będę musiał wysilić całą moją pomysłowość i naukową wyobraźnię by rozwiązać te problemy.

W wiosce jest czterech ludzi mówiących po polsku. Postanowiłem że to ich najpierw nauczę pisać i czytać, a później oni będą szkolić pozostałych w zakresie podstawowym posługiwania się mową Mickiewicza i Słowackiego. Przecież przede mną tyle innych ważnych zadań, że nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu na nauczanie. No w trudnych sprawach oczywiście będę służył konsultacjami, ale podstawowy ciężar nauki tubylców spadnie na moich pierwszych absolwentów.
Dla tych czterech ludzi zorganizowałem salę lekcyjną na .... piaszczystej plaży nad rzeką.
Uczniowie/słuchacze siedzą na nadbrzeżnych drzewach i z góry obserwują to co ja piszę patykiem na piasku. Jak trzeba kogoś poprosić "do tablicy" to zeskakuje z drzewa (załatwia to jednocześnie lekcje wychowania fizycznego) i dość niezdarnie próbuje gryzmolić litery i słowa.
Wśród tej czwórki słuchaczy jest też katabas. On dodatkowo ma szkolenie religijne.
Pozostałym naukę religii odpuściłem - w końcu w najwyżej cywilizowanych krajach białego człowieka nie miesza się nauki w szkole z religią.

Na kolejną niedzielę katabas zwołał mieszkańców na katechezę. Liczył na to że ja poprowadzę naukę .... i się przeliczył. Jasno postawiłem sprawę: Nie ma mowy o mieszaniu wiary z oficjalną funkcją państwową ( a przecież ja taką funkcję pełnię), był już wstępnie przeszkolony z 10 przykazań, pacierza i trochę z różańca i powinien sobie sam radzić.
Wyszło mu kiepsko, ale co ważne - nikt przed końcem modlitw nie opuścił zgromadzenia i zauważyłem że przez resztę niedzieli tubylcy emocjonalnie dyskutowali tą uroczystość.
Katabas miał trochę żal do mnie że rzuciłem go na głęboką wodę i teraz łaził za mną i namolnie zadawał setki pytań religijnych. Oj nie będzie mi z nim łatwo - przejął się swoją rolą poważniej niż mogłem przypuszczać.
Tubylcy są nadzwyczaj uzdolnieni językowo, oraz nieprawdopodobnie pracowici i sumienni.
Po jakichś 3 tygodniach tych czterech ludzi już całkiem sprawnie potrafi czytać i pisać.
Po miesiącu samodzielnie prowadzą zajęcia dla pozostałych mieszkańców wioski. Wszyscy od najmłodszych do sędziwych starców pilnie biorą udział w zajęciach.
Przez ten szkolny obowiązek całkowicie zaniedbują dotychczasowe zajęcia życia codziennego - pojawiają się problemy z żywnością.
Trzeba temu jakoś zaradzić, przecież jak się intensywnie uczą to brak im czasu na polowanie i zdobywanie żywności.
Wnioskuję do starszyzny plemiennej, by inne wioski udzieliły nam pomocy żywnościowej - traktujemy to jako pożyczkę/obligacje żywnościowe, spłacimy jak już skończymy reformy.
Bez problemu dostajemy taką pomoc. Wprowadzam bony/kartki na podstawowe produkty by sprawiedliwie wystarczało dla wszystkich.

W pół roku plan zrealizowany w 100% - z każdym w wiosce swobodnie można rozmawiać po polsku, większość też potrafi czytać i pisać. Sukces nieprawdopodobny. Jestem pod wrażeniem nieprawdopodobnych zdolności językowych tubylców, oraz ich niezwykłej pracowitości i dyscypliny.
Wzbiera we mnie optymizm - to co wydawało się nieprawdopodobne staje się faktem.

Czas na organizowanie administracji publicznej i przygotowanie do pełnej demokracji.
Przyjmuję model demokracji parlamentarnej z silną władzą prezydenta.
Oczywiście nikt nie ma bladego pojęcia o demokratycznych wyborach, partiach politycznych,władzy ustawodawczej, sądowniczej, rządzie.
Chcąc nie chcąc - nie chcem, ale muszem zostać pierwszym prezydentem i premierem jednocześnie.
Na razie rządzę dekretami. Jak wyłonią się partie polityczne zorganizuję demokratyczne i wolne wybory i oddam władzę w ręce demokratycznie wybranych władz.
Pierwszym dekretem powołuję służby mundurowe - Policję i Gwardię Obywatelską. Na pozostałe służby przyjdzie czas później jak już rozwinie się demokracja i wolna gospodarka.
Policja ma zadania podobne jak w każdym cywilizowanym państwie. Gwardia Obywatelska to moje służby specjalne.
Zatrudniam więc pierwszych funkcjonariuszy państwowych - łącznie 10 ludzi - szef, zastępca szefa i po trzech funkcjonariuszy w każdej ze służb. Mam już łącznie 14 ludzi w budżetówce - 4 nauczycieli, w tym katabas i 10 funkcjonariuszy służb mundurowych. Wydaje się że to dobre proporcje, w końcu porządek jest ważniejszy niż edukacja.

Pojawia się kolejny problem - wyłonienie partii politycznych.
Generalnie wszyscy w każdej kwestii mają takie samo zdanie i nic szczególnego nikogo nie wyróżnia.
Jak w tej sytuacji stworzyć chociaż dwie partie polityczne?
Próbuję różnych sposobów żeby ich poróżnić. Bezskutecznie. Zmowa jakaś czy co?
Trzeba to jakoś rozbić, bo jak tu budować demokrację jeśli wszyscy ze wszystkimi się zgadzają w każdej sprawie. Trzeba chyba zrobić jakąś "wojnę na górze" to ich poróżni.
Daję szerokie uprawnienia i przywileje służbom mundurowym. Funkcjonariusze powoli obrastają w piórka i to zaczyna budzić niechęć pozostałych, ale taki podział nie ma nic wspólnego z prawdziwą demokracją.
Nikt w cywilizowanym świecie nie kocha przecież policji.
Tłumaczę, namawiam, bez skutku - wszyscy trzymają się razem i nie sposób stworzyć choćby dwóch partii.
Jak ich poróżnić? To spędza mi sen z powiek.
Trzeba znaleźć jakoś sposób - może podział religijny? Pytam katabasa jak z upowszechnianiem nowej wiary? Katabas zachwycony - wszyscy bardzo chętnie uczestniczą w obrzędach religijnych i przestrzegają zaleceń nowej wiary. Na tym polu ich nie podzielę.
Trzeba chyba jak najszybciej wprowadzić reformę walutową. Pieniądze na pewno ich poróżnią.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

sobota, 27 czerwca 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz. 10)

Czas na realizację kolejnych punktów założonego planu.
Spis powszechny.
W wiosce w której rezyduję jest 105 mieszkańców. W tej liczbie jest 60 kobiet/dziewczynek , oraz 45 mężczyzn/chłopców. Osób dorosłych - mniej więcej 40 kobiet i 30 mężczyzn - reszta to dzieci w wieku na oko do 16 lat. Całe plemię to ok. 1500 osób, zamieszkują 12 wiosek. Aby dotrzeć do każdej z wiosek potrzeba minimum 2 tygodni.
Zgodnie z ustaleniami z Radą Starszych reformę mam wprowadzać w tej wiosce w której rezyduję.
Trudna sprawa. Mam do dyspozycji ok. 70 osób dorosłych, w tym 10 osób w podeszłym wieku i z nimi muszę zorganizować nowoczesne cywilizowane społeczeństwo.
Mam problem z rozpoznawaniem poszczególnych osób - jak dla mnie wszyscy są do siebie podobni, ich imion też nie sposób zapamiętać.
Wprowadzam dowody osobiste.
Ustalam urzędowy wzór dowodu i na liściu z rośliny na której mój prapradziadek spisał swoje losy wypisuję imię i nazwisko, oraz umownie nr PESEL każdemu mieszkańcowi.
Imiona wpisuję takie jakie przyjęli w czasie chrztu, nazwiska wymyślam na poczekaniu.
Nazwiska ich dziwią - po co? Aby każdego indywidualnie odróżnić i identyfikować z daną rodziną.
Znów pytanie - czy tak jest w cywilizacji białego człowieka? Potwierdzam - tak jest, niektórzy maja nawet po kilka imion i wieloczłonowe nazwiska, ale im na razie wystarczy tylko imię i nazwisko.
PESEL - określam szacunkowo rok urodzenia, a resztę cyferek (dzień i miesiąc urodzenia) w miarę proporcjonalnie przez cały dany rok.
Dowody wypisuję osobiście - nikt nie umie czytać ani pisać.
Dowody nakazuję stale nosić przy sobie. Zdziwienie wielkie - po co? Do kontroli - odpowiadam.
Pytają czy tak jest w cywilizacji białego człowieka? Oczywiście - tak jest potwierdzam.
Jest problem - nie noszą ubrań, więc nie mają kieszeni na schowanie dowodu. Robię więc otworek w łodydze liścia i przewlekam przez niego mocną elastyczną roślinę i wieszam jak naszyjnik na każdym tubylcu.
I znów pytanie - czy tak jest w cywilizacji białego człowieka?
Potwierdzam - tak jest - wystarczy wejść do pierwszej z brzegu korpo, czy urzędu - wszyscy noszą identyfikatory uwieszone na szyi.

Czas na wprowadzenie kolejnego punktu reformy - Kalendarz.
Dla tubylców pojęcie daty nie istnieje. Mają określenie na teraz i przedtem, przy czym przedtem to zarówno tydzień temu jak i 5 lat temu.
Rozróżniają jeszcze wczoraj i mają też określenie na jutro. Określenie czasu w przód przerasta ich wyobraźnię. Rozróżniają czas według pory deszczowej i pory suchej - pora sucha oznacza że nie leje non stop.
Podzieliłem czas jak w cywilizacji białego człowieka na godziny, dni, tygodnie, miesiące i lata. Minuty i sekundy odpuściłem, bo aż takiej dokładności tu na razie nie potrzeba.
Aby ich intelektualnie nie torturować rachubę czasu zacząłem od mojego pojawienia się w ich plemieniu.
Ustaliłem że to rok ZERO - NOWA ERA.
Nie żebym był tak próżny i uważał się za nowego Mesjasza, ale dla tubylców tysiące lat to taka sama abstrakcja jak 100 lat świetlnych wyrażone w kilometrach dla przeciętnego białego człowieka.
Zgodnie z chrześcijańskim podziałem czasu zakazałem pracy w niedzielę. Wolne soboty na razie odpuszczam, bo na tym etapie rozwoju tego społeczeństwa na dorobku jeszcze nie stać.
Czas na zdobycze socjalne przyjdzie później gdy demokracja się umocni, okrzepnie, gospodarka rozwinie, wprowadzi się przepisy Kodeksu Pracy, oraz Niezależne Samodzielne Związki Zawodowe.

Duże zaciekawienie wzbudził w tubylcach zegar słoneczny, który zrobiłem na centralnym placu wioski.
Wbiłem pionowo ok. 3 metrowy pal i wyrysowałem elipsę. Północną połowę elipsy podzieliłem na 12 części oznaczając godziny. Wioska leży w strefie około równikowej, więc taki podział był wystarczający.
Zegar stał się miejscem spotkań i tubylcy chętnie się uczyli liczenia czasu.

Nadszedł czas na jedną z najważniejszych reform: Osiadły tryb życia. Koniec z koczowaniem w dżungli - budujemy trwałą osadę.
Na początek każda rodzina dostaje przydział ziemi i na niej wybuduje trwały dom.
Z urzędu przydzieliłem po ok. 20 arów na członka rodziny i poleciłem wykarczować odpowiednią powierzchnię dżungli.
W centralnej części wioski wyznaczyłem ok. 10 ha na przyszłe obiekty administracyjne: szkoła, siedziby przyszłych władz, biura, bank, galerie handlowe, szpital, kościół itp.
Wytyczyłem ulice i ustaliłem linię zabudowy, przygotowałem na początek 5 typowych projektów domów i wydałem pozwolenia na budowę.
Nadałem nazwy ulicom i numery przyszłym domom.
Dokonałem kolejnych adnotacji w dowodach osobistych: wprowadziłem obowiązek meldunkowy.
Jak zwykle każde moje kolejne zarządzenie rodziło pytanie: Czy tak jest w cywilizacji białego człowieka?
Trzeba przyznać że każde moje zarządzenie wykonywane było bez cienia sprzeciwu, no może czasem budziło zdziwienie, ale realizowane było bez szemrania.

Ciekawym dniem okazała się pierwsza niedziela. Obowiązywał chrześcijański zakaz pracy w tym dniu i wszyscy snuli się po wiosce jak cienie.
Nie miałem jeszcze czasu by katabasa wprowadzić w zakres jego niedzielnych obowiązków i wszyscy bardzo się nudzili przez cały dzień.
Koniecznie muszę w tygodniu znaleźć czas na choćby podstawowe szkolenie katabasa. Później niech kombinuje sam. Zresztą założyłem rozdzielenie kościoła od państwa i problemy wiary i religii pozostawię katabasowi.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

środa, 3 czerwca 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.9)

Sporządzam plan działania. Przez najbliższy czas będę go systematycznie wprowadzał w życie.
Oto  mój plan:
1. Trzeba ich ochrzcić - wszak kultura europejska ma korzenie chrześcijańskie.
2. Wprowadzić kalendarz - wszyscy żyją tu z dnia na dzień i nikt nie zaprząta sobie głowy datami.
3. Wprowadzić pomiar czasu - dotychczas tubylcy dzielą czas na dzień i noc.
4. Spis powszechny - chcę ustalić ilu jest dorosłych, ile dzieci, ile kobiet, ilu mężczyzn.
5. Wprowadzić osiadły tryb życia i obowiązek meldunkowy.
6. Nadać każdemu numer PESEL i wydać dowód osobisty.
7. Zorganizować szkolnictwo - na początek na poziomie podstawowym.
8. Zorganizować administrację publiczną - sądownictwo, służby mundurowe, urzędy podatkowe, urzędy administracji lokalnej.
9. Wprowadzić walutę i zorganizować system bankowy.
10. Wprowadzić podstawowe jednostki miar.
11. Zorganizować publiczną służbę zdrowia.
12. Wprowadzić kodeks karny, kodeks cywilny, kodeks pracy, kodeks drogowo-wodny.
13. Ustalić plan rozwoju i zagospodarowania przestrzennego.
14. Zrobić plan 5 letni dla gospodarki.
15. Wprowadzić demokrację - sejm, senat, wolne wybory, referendum, podział władzy, partie polityczne.
16. Zorganizować media publiczne - z braku odpowiedniej technologii, tylko wolna prasa.
17. Zaproponować trój filarowy  system emerytalny.

Taki plan reform przedstawiłem Radzie Starszych plemienia.
Zaakceptowali go przez aklamację. Jednak na wszelki wypadek ( gdyby coś nie wypaliło) zasugerowałem by reformami nie obejmować od razu całego plemienia, tylko pilotażowo wprowadzić je w paru wioskach.
Jeśli reformy się spodobają i nie będzie problemów to reformami obejmie się całe plemię. Tu też uzyskałem jednomyślną aprobatę - zapytali tylko czy tak się praktykuje w cywilizacji białego człowieka.
Zgodnie z prawdą odpowiedziałem że tak - tak przecież powstawała unia jewropejska.
Do pilotażu wybrano 3 wioski w tym tą w której mieszkałem -była to forma wyróżnienia i nagrody za to że mieszkańcy tej wioski mnie odnaleźli i uratowali.
Wioska automatycznie zyskała prestiż i stała się centralnym ośrodkiem władzy plemiennej.
Rada Starszych nie mogła się wtrącać do wprowadzanych reform, miała je obserwować i po ustalonym czasie (5 lat) wydać opinię i ewentualnie zalecić wprowadzenie reform w całej społeczności.

Przystąpiłem do realizacji pkt. 1. Chrzest.
Wyjaśniłem w skrócie na czym polega wyższość wiary w jednego boga nad wiarą w licznych bogów jak mogłem najprościej.
Powiedziałem po prostu że jeśli wielu ludzi będzie składać ofiary jednemu bogu to będzie po prostu ... taniej, niż gdyby składali ofiary wielu bogom.
Ten argument był chyba decydujący. Znów zapytali czy tak jest w cywilizacji białego człowieka. Potwierdziłem, nie chciałem im na razie mieszać w głowach że bóg co prawda jest jeden, ale w trzech osobach, bo obawiałem się że byłyby kłopoty ze zrozumieniem.
Pomyślałem że będzie to zadanie dla kleru, który niebawem jakimś sposobem wyłonię ze społeczności.
Trochę ich przeszkolę z katechizmu, na tyle ile sam pamiętam, a potem kler niech sobie sam radzi.
Założyłem rozdział kościoła od państwa tak jak to jest w cywilizacjach białego człowieka (niektórych cywilizacjach).
Chrzest przebiegł bardzo sprawnie i wszystkim się podobał - kazałem po prostu wszystkim wejść do rzeki i głośno wypowiedzieć swoje imię.
No to pkt.1 zrealizowany szybko i sprawnie - podstawy kultury już są.
Pozostaje jeszcze wyłonić kler - duchowych przewodników.
Wśród   tubylców znających język polski jeden wyróżniał się elokwencją - pomyślałem że to dobry kandydat na księdza. Zaproponowałem mu tą funkcję. Zgodził się ochoczo.
Zapytał jak się będzie nazywała jego funkcja. Odpowiedziałem: ksiądz.
Jego reakcja to przerażenie graniczące z paniką. Mowy nie ma, on księdzem nie będzie. To słowo w ich języku oznaczało coś strasznego - nigdy się nie dowiedziałem co, nikt go publicznie nie wypowiadał.
Poprosił bym zaproponował inną nazwę jego funkcji. Pop, lub pastor również nie wchodziły w grę - pop było niepoważne, a pastor mało prestiżowe.
No to może katabas -zaproponowałem. Bardzo się spodobało. Zaznaczyłem że to nieco obraźliwe określenie. Tubylec pomyślał chwilę i przytomnie odparował - obraźliwe? Jak nikt nie będzie wiedział że obraźliwe, to obraźliwe nie będzie.
Chyba dokonałem dobrego wyboru - gostek potrafi lawirować, będzie niezłym katabasem.
Wyjaśniłem mu też pobieżnie różnice pomiędzy katolickim księdzem, ewangelickim pastorem i prawosławnym popem.
Dałem mu wybór w jakiej wersji będzie szerzył nową wiarę.
Wstępnie wybrał katolicyzm. Podejrzewam że to głównie utrzymanie przez wiernych go skusiło.
Na razie nie powiedziałem mu o celibacie.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg



niedziela, 17 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.8)

Czytam dalej tą nieprawdopodobną historię.
Pra, pra dziadek miał otwarte złamanie nogi. Indiańscy szamani jakoś sobie z tym poradzili, lecz noga nie była całkiem sprawna i o próbie ucieczki nie było mowy. Pra, pra dziadek obawiał się też że sam nie będzie w stanie odbyć tak długiej i niebezpiecznej podróży. Postanowił zostać, a jeśli nadarzy się okazja wtedy uciec.
Przez trzy miesiące uczył języka polskiego po kilka godzin dziennie grupę 10 Indian. Po tym czasie już dość swobodnie mogli rozmawiać po polsku.
Ze zdziwieniem odkrył ich system liczenia - szczegółowe liczenie ograniczało się do liczby 5 (tyle ile palców u ręki), potem posługiwali się ogólnym określeniem; dużo, wiele itp, przy czym mogło to być zarówno 10, jak i 50, a nawet więcej.
Wierzą w wielu bogów - każda rodzina ma własnego boga i każdy indywidualnie również ma własnego boga - innego niż wspólny rodzinny.
Inna rodzina nie może się dowiedzieć jaki jest bóg danej rodziny, tak samo bóg indywidualny znany jest tylko danej osobie.
Chodzi o to by danego boga nie obciążać zbyt wieloma obowiązkami wobec ludzi, bo wówczas bóg nie będzie w stanie odpowiednio dopilnować swoich obowiązków wobec danej rodziny, czy indywidualnego człowieka i nieszczęście gotowe.
Potwierdzeniem słuszności takiej wiary jest wypadek pra,pra dziadka -wielu białych wierzy w tego samego boga i oto skutki: Przyjaciele pra, pra dziadka zginęli, a on sam uległ ciężkiemu wypadkowi - za dużo obowiązków na jednego boga, wszystkiego przecież nie ogarnie i indywidualnie nie dopilnuje tak jak należy i nieszczęście gotowe. Logika nie do podważenia.

Pra pra dziadek zaznacza że to ludzie niezwykle zacni, uczciwi, szczerzy, prawdomówni, honorowi, bezwzględnie dotrzymujący danego słowa.
Próbował ich trochę ucywilizować, ale efekty były marne - okazali jedynie nadzwyczajne zdolności językowe. Szybko nauczyli się języka polskiego, przy czym opanowali język tylko w mowie - pismo to dla nich czarna magia i choćby z braku papieru i przyrządów do pisania naukę pisania musieli odpuścić.
Pra, pra dziadek pisał ptasim piórem na skórzastych liściach jakiejś miejscowej rośliny, zamiast atramentu używał farb używanych przez tubylców do malunków rytualnych.

Z upływem czasu powoli przyzwyczajał się do takiego życia i w końcu stwierdził że nie warto ryzykować ucieczki. Gdzie miałby wracać? W Polsce czekałoby go więzienie, a w cywilizowanej Ameryce jakoś nie bardzo mógł się odnaleźć, nie znał nikogo, nie znał języka - postanowił zostać.
Po 2 latach ożenił się z piękną jak pisze dziewczyną i miał z nią 3 synów i 2 córki.
Najstarszemu synowi dał na imię Antonio i tak miało być przez pokolenia - każdy najstarszy syn miał też mieć na imię Antonio. Znany mi więc Antonio był w prostej linii moim krewnym, stąd ta jaśniejsza cera i nieco jaśniejsze włosy.
Pra, pra dziadka nieustannie nurtowało pytanie o tego drugiego białego człowieka z przepowiedni, który ma spaść z nieba. Czy on będzie ptakiem? Przecież ptaki nie mówią po polsku, podejrzewał tu jakąś niedorzeczność, lub machlojkę.
Pra, pra dziadek przeżył wśród Indian co najmniej 50 lat. Gdy do nich trafił miał 25 lat, a zmarł w 1853 roku.
Wynika to z prowadzonych zapisów. Był świadom że tubylcy nie używają kalendarza i są niepiśmienni, prowadził więc własny kalendarz i corocznie robił wpisy do pozostawionej dla mnie księgi.
Wpisał wręcz: Jeśli kolejnego roku nic nie zapiszę to znaczy że w ostatnim roku umarłem.
Prosił o poinformowanie krewnych o swoich losach i często wspominał że był szczęśliwym mężem i ojcem.

Z moich obserwacji wynikało że przez te 200 lat nic się nie zmieniło - tubylcy żyli tak samo jak opisywał pra, pra dziadek 200 lat temu.
I ja miałem życie tych ludzi całkowicie odmienić. Jak tego dokonać? Od czego zacząć? Pisać nie potrafią, liczyć nie potrafią, tylko kilkunastu mówi archaiczną polszczyzną.
Leśni koczownicy i nomadzi, nie uprawiają ziemi, mieszkają w prymitywnych szałasach z gałęzi i liści, prawie nie używają narzędzi, biegają po dżungli prawie na golasa i zrób im człowieku cywilizowany świat.
Ręce opadają. Czarna rozpacz, a najgorsze że niczego nie przyjmują do wiadomości - proroctwo/przepowiednia i nie ma odwołania.
Pomyślałem że to wyzwanie życia.
Każde z dotychczasowych moich badań to pikuś w zestawieniu z tym zadaniem, ale wiedziałem też że muszę podołać temu zadaniu bo proroctwo/przepowiednia ...  no nie ja ścisły analityczny umysł zaczynam myśleć jak jakiś nawiedzony członek sekty, czy ja jeszcze myślę racjonalnie? Czy to nie jest jakaś koszmarna pomyłka?
Tej nocy zasnąłem z pękającą głową. Śniły mi się jakieś koszmary - tubylcy przeniesieni wprost z dżungli do centrum cywilizacji białego człowieka. O dziwo w moim śnie doskonale dawali sobie radę, może więc to co wydaje się niemożliwe ma szansę powodzenia.
Muszę spróbować. Koniecznie.
Sporządzam plan działania - potem będę go systematycznie wprowadzał w życie.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 10 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.7)

Próbuję przeprowadzić jakiś wywiad o moim tajemniczym Rodaku. Okazuje się że podobno coś dla mnie zostawił. Kolejna niespodzianka - jakaś wiadomość z przeszłości?
W tej osadzie gdzie przyjmowało mnie najwyższe naczalstwo plemienia, jest podobno przeznaczona dla mnie jakaś tajemnicza skrzynka, której strzegą od dawien dawna jak oka w głowie najważniejsi dostojnicy plemienia.
Niezwłocznie wyruszamy do "stolicy" jak w myślach nazywam tą osadę. Gdy tam docieramy, powtarzają się sceny uroczystego powitania, a mnie wręcz roznosi ciekawość, co to za niespodzianka mnie czeka.
Po ceremonii powitalnej, wyglądający na najstarszego, członek plemienia przynosi mi z szałasu tajemniczy pakunek zawinięty w skórę jaguara i wręcza mi go z nabożną czcią. Odwijam zawiniątko i widzę drewnianą szkatułkę/skrzyneczkę, otwieram i oczom nie wierzę.
To coś w rodzaju księgi, pisane farbą/tuszem używanym przez Indian do malunków ciała, na skórzastych liściach jakiejś miejscowej rośliny. Te "kartki" zachowały się w całkiem dobrym stanie, pismo też jeszcze wyraźne, widać pisane ręką człowieka nienawykłego do pisania, ale da się bez trudu odczytać.
Rzucam się do lektury. Niektóre "liście/kartki" nieco skruszałe po brzegach i niektórych słów nie da się odczytać, ale i tak mam nadzieję że zdobędę jakieś pewne i rzeczowe informacje, a nie tylko "proroctwo do wypełnienia".

Zaczynam czytać: Nazywam się Antoni Socha. Urodziłem się w 1778 roku  w Polsce  w parafii Tucz .... (wykruszony kawałek liścia), to jest siedem wiorst od Szydłowa i piętnaście wiorst od Stopnicy.
Jakbym obuchem w głowę dostał - nieprawdopodobne - to moje rodzinne strony!
Socha - to panieńskie nazwisko mojej babci.
Antoni Socha - to jednak nie rodzinna legenda że był to brat jej dziadka, który walczył pod Racławicami, a potem ponoć wyjechał do Ameryki i ślad po nim zaginął.
Świat wokół mnie przestał istnieć. Ta lektura tak mnie pochłonęła że po zapadnięciu zmroku jeszcze długo w noc tubylcy musieli mi świecić pochodniami, a ja czytałem.
To dlatego takie wspomnienia wzbudzał u mnie ich język i te powiedzenia typu: zasuwać piechtą.
Tak więc poznawałem niezwykłe losy mojego krewniaka - w myślach nazwałem go pra pra ... dziadkiem, choć tak naprawdę pra, pra ... dziadkiem nie był.

Był najstarszym z siedmiorga rodzeństwa. Miał cztery siostry i dwóch braci. Rodzice byli biedakami i gospodarowali na dwóch morgach. Jak tylko skończył 10 lat wysłali go "na służbę" do bogatych gospodarzy.
Pracował tam za kąt do spania i łyżkę strawy. Pracował w polu i przy obrządku zwierząt w gospodarstwie.
Tułał się po różnych gospodarzach i wsiach, czasem bardzo odległych od rodzinnej wsi.
Tęsknił za rodzeństwem i domem rodzinnym. Do rodzinnego domu wracał na parę dni w okolicach Bożego Narodzenia i po Nowym Roku znów wracał "na służbę".
Gdy skończył 15 lat, gospodarze oprócz wiktu i dachu nad głową płacili mu jednego rubla miesięcznie.
Jaką to miało wartość, nie pisze, ale sądzę że niewiele tego było.
W 1794 roku mając 16 lat był parobkiem u bogatego chłopa w okolicy Krakowa.
W tym to roku Kościuszko wzniecił powstanie i obiecał chłopom ziemię na własność. Antek, gorąca głowa miał już dość tułaczki i dołączył do powstania.
Brał udział w bitwie pod Racławicami i nawet został bohaterem jakiegoś śmiałego szturmu kosynierów.
Po upadku powstania musiał uciekać z kraju. Tułał się przez kilka lat po różnych krajach Europy, na emigracji nauczył się pisać i czytać w swoim ojczystym języku, w końcu trafił do Włoch i przyłączył się do Legionów tworzonych przez Dąbrowskiego, z nadzieją że kiedyś uda się wywalczyć wolną i niepodległą Ojczyznę.
Z Włoch nie trafił jednak do Polski. Został wysłany wraz ze swoim oddziałem do tłumienia powstania murzyńskiego na Haiti.
Przeżył koszmarną podróż statkiem przez Atlantyk, ale po przybyciu ciężko się rozchorował i nie brał udziału w żadnych walkach. Jego oddział został zdziesiątkowany w walkach i przez tropikalne choroby.
Żołnierze masowo dezerterowali i on wraz z czterema kolegami również zdezerterowali.
Uciekli najpierw do Meksyku, ale tam też jakoś nie mogli się odnaleźć i skuszeni opowieściami o skarbach amazońskiej dżungli ruszyli na poszukiwanie legendarnych skarbów Indian.
Najpierw płynęli statkiem pod prąd jakieś wielkiej rzeki (prawdopodobnie Amazonki), potem zbudowali 3 łodzie i przez kilka tygodni dalej płynęli pod prąd tej wielkiej rzeki.
Po wielu niebezpiecznych przygodach, dotarli do dopływu tej wielkiej rzeki i znów kilkanaście dni płynęli pod prąd. Była to bardzo niebezpieczna i mordercza wyprawa.
Nic nie pisze czym się kierowali, skąd wiedzieli gdzie płynąć, czy mieli jakąś mapę, czy tylko zasłyszane opowieści, lub na chybił trafił.
Po kolejnych kilkunastu dniach ,za kolejnym wodospadem trafili na .... złoto.
Złoto było wprost na brzegu, wypłukiwane przez wodospad. Tego złota były nieprzebrane ilości.
Zbudowali dużą tratwę, załadowali tego złota ile się dało i zaczęli spływać w dół rzeki.
Trochę się im tego złota po drodze pogubiło przy przeprawach przez kolejne wodospady, ale i tak mieli ponoć tyle że każdy nie był w stanie udźwignąć przypadającej mu części.
Niestety, złapała ich na rzece tropikalna ulewa i w porę nie dostrzegli kolejnego wodospadu.
Porwał ich prąd rzeki i wszyscy wraz z tratwą spadli w otchłań wodospadu.
Wszyscy współtowarzysze pra,pra ... dziadka zginęli.
On jeden przeżył, ale miał złamaną nogę. Niechybnie też zginąłby w dżungli, ale znaleźli go Indianie i się nim zaopiekowali.
Pra, pra ... dziadek dalej opisuje znaną mi z własnego doświadczenia historię: Proroctwo/przepowiednia o misji białego człowieka ratującego indiańskie plemię od zagłady i nieuchronność zdarzeń opisanych w przepowiedni.
Nieprawdopodobne - minęło ponad 200 lat, a opowiadanie nie zmieniło się ani na jotę.
Jestem poniekąd w znacznie lepszej sytuacji - mogę się z nimi porozumiewać - kilku zna całkiem dobrze język polski, jestem zdrów - o przygodzie z anakondą prawie już zapomniałem, gwarantują mi bezpieczeństwo i wolność, oraz obiecują hojną zapłatę po wykonaniu mojej misji.
Chyba niepotrzebnie się martwię, nie ma co panikować.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 3 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.6)

Sprawa wyglądała beznadziejnie. Mam przed sobą ludzi żyjących niemal jak w epoce kamienia łupanego, a im się marzy przeskok do cywilizacji XXI wieku. Przecież to monstrualna bzdura, absurd i nonsens.
Nie ma innego wyjścia - muszę im to jakoś wybić z głowy.
Próbuję tłumaczyć że biały człowiek do tego poziomu cywilizacji dochodził tysiące lat - oni na to że nie szkodzi - poczekają, nic pilnego, mają czas. Mam wrażenie że nie rozumieją co to tysiąc lat.
Pytam więc który ich zdaniem mamy rok. Nikt nie rozumie pytania, upewniam się że nie mają żadnego kalendarza, nikt nie wie ile ma lat, czy oni w ogóle potrafią liczyć? Nic do nich nie dociera.
Wytaczam więc kolejny argument: Kontakt z cywilizacją białych ludzi ich zniszczy, pojawią się choroby z którymi oni nie potrafią walczyć, pojawią się zgubne nałogi, wyginie ich plemię.
Odpowiedź jest niezmienna. Jest proroctwo i ono musi się wypełnić.
Ja tu jestem po to żeby ich plemię uratować od zagłady i to mi się uda, bo tak jest w przepowiedni.
Groch o ścianę. Nic do nich nie trafia. Miał rację Pablo - trzeba stąd wiać.
Postanawiam że niby się nad wszystkim zastanowię, przemyślę, zaplanuję i zaczniemy przystosowanie plemienia do cywilizacji białego człowieka.
Tymczasem chcę trochę czasu, aby to przemyśleć i odpowiednio zaplanować.
Oczywiście starszyzna wyraża na to zgodę. Mam spokojnie obserwować ich życie, zwyczaje i wszystko co tylko zechcę, oczywiście każdy bez wyjątku jest zobowiązany maksymalnie mi pomagać i spełniać każde moje życzenie.
Chcę więc powrotu do tej osady gdzie teraz jest Pablo. Musimy się spokojnie naradzić i zaplanować ucieczkę.

Następnego dnia wracamy do osady. Tak mnie wkurzyli że kazałem się nieść w nosidle. Przyjęli to z entuzjazmem - gdybym wiedział że tak się ucieszą zasuwałbym piechtą.
Po przybyciu do osady szukam Pabla. Gdzieś przepadł i nikt nie wie gdzie jest. Zapada noc, idę spać z Pablem pogadamy jutro.
Rano szukam Pabla, rozpytuję wszystkich o niego - nikt nic nie wie. Przed południem sprawa się wyjaśnia - Pablo wypożyczył sobie jedną z łódek i dał nogę, wykorzystał zamieszanie z moją wyprawą do starszyzny plemiennej i zwiał.
Jestem załamany. Wygląda na to że utkwiłem tu na dobre. Bez Pabla nie mam co marzyć o ucieczce z tego grajdoła. Następne dni chodzę skołowany i miejsca sobie znaleźć nie mogę. Gospodarze dyskretnie mnie obserwują i być może podejrzewają że spróbuję pójść w ślady Pabla.
Nawet nie ma co marzyć teraz o ucieczce, zresztą mam świadomość że w dżungli sam sobie nie poradzę, nawet nie wiem jaka odległość dzieli mnie od cywilizowanego świata.

Nie mam wyjścia muszę podjąć się tego karkołomnego zadania, choć z góry wiem że nie ma szans powodzenia.
Od czego zacząć? Nieustannie zadaję sobie to pytanie.
Postanawiam przez jakiś miesiąc obserwować ich codzienne życie, zwyczaje, może coś przyjdzie mi do głowy.
Próbuję ustalić ilu ludzi liczy ich plemię, ale tego nikt nie wie - odpowiadają ni z gruszki ni z pietruszki że mnogo, mnogo ... powtarzane kilka razy. Ile to jest mnogo w ich rachubie trudno ustalić.
Ich życie wydaje się monotonne i przeraźliwie nudne.
Zazwyczaj budzą się do życia wraz ze wschodem słońca, a idą spać zaraz po zmierzchu.
W trakcie dnia codzienne czynności jakieś trzy posiłki, kobiety zajmują się dziećmi i szałasem, oraz własnymi plotkami, a mężczyźni, albo polują w dżungli, lub łowią ryby.
To koczownicy, w jednym miejscu mieszkają góra 2-3 lata i przenoszą się w inne które opuścili parę lat temu i tak krążą po dżungli przez całe życie.
Ich dobytek to prymitywne narzędzia i prymitywna broń, do tego jakieś gliniane garnki. Chodzą prawie nago z przepaskami z liści na biodrach. Mężczyźni swoje atrybuty osłaniają czymś w rodzaju tuby, która zawsze jest w pozycji "prezentuj broń".
Jeśli polowanie lub połów były szczególnie udane, to bywa że przez 2-3 dni nic nie robią.
Jedzą, gadają, śmieją się - słowem impreza nieustająca.
Jak pożywienie się kończy idą na łowy, żyją ze zbieractwa i myślistwa.
Zwiedzam kilka ich wiosek, są rozrzucone po dżungli nieraz o 2-3 dni drogi, ale widać że mają ze sobą dobre kontakty.
W każdej z wiosek żyje od 50 do może nawet 200 osób, dużo dzieci i dorastającej młodzieży.
Naprawdę starych ludzi jest niewielu, ale cieszą się niezwykłym szacunkiem i autorytetem.
Ciekawa rzecz - nie dostrzegam ludzi niepełnosprawnych. Ciekawe jak oni to robią nie mając służby zdrowia.

Czas mija, muszę podjąć jakieś działania, a dalej bladego pojęcia nie mam od czego zacząć.
Tu jest cywilizacja ludzi pierwotnych. Ja nie rozumiem nic z ich języka, całe szczęście że jest kilku z którymi można się dogadać po polsku.
Swoją drogą jakie to dziwne zrządzenie losu: Mój rodak nauczył ich obcego języka i przez wiele lat oni tego języka nie zapomnieli.
No właśnie: Kim był ten tajemniczy Polak? Muszę z nimi o nim pogadać, może czegoś się dowiem, może coś po nim zostało.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg




sobota, 25 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.5)

Następnego dnia ruszyliśmy do głównej osady plemienia i tu pierwsza niespodzianka. Orszak liczył ok.30 osób, wszyscy przystrojeni jak na festyn. Dla mnie przygotowana została .... lektyka.
Kategorycznie zaprotestowałem. Czułem się już całkiem dobrze, mogłem swobodnie się poruszać, teren nie był trudny, a tu chcą mnie nieść w lektyce, absolutnie na to się nie godziłem.
Moi gospodarze byli srodze zawiedzeni, usilnie mnie namawiali do zajęcia miejsca w lektyce. W końcu po moim kategorycznym sprzeciwie coś między sobą poszeptali i bardzo niechętnie, ale zgodzili się bym szedł razem z nimi pieszo. Lektykę nieśli pustą.
Wędrówka nie była uciążliwa, czułem się zupełnie dobrze i po południu zbliżaliśmy się do celu wyprawy.
Na jakieś 2 km od celu zarządzili krótki postój niby dla odpoczynku.
Prowadzący ten pochód zebrali się na krótką naradę i coś żywo dyskutowali.
Po naradzie jeden ze starszyzny mówiący po polsku podszedł do mnie i speszony, zatroskanym głosem oznajmił: Nie godzi się Panie byście zasuwali piechtą. Zróbcie nom łaskę i pozwólcie ze wos doniesiem w tem nosidle.
Ich polszczyzna mnie rozbrajała i rozbawiała. Przypominały mi się dziecięce lata spędzone w rodzinnych stronach Kielecczyzny, gdzie starsi ludzie mówili podobnym językiem.
Znów zaprotestowałem. Mój rozmówca stropiony wyjaśnił mi że tym razem nie odpuszczą.
Zgodzili się bym szedł samodzielnie przez większość trasy , ale teraz tuż przed wejściem do głównej osady muszę wkroczyć niesiony w nosidle, bo to podkreśla moją rangę, jest zaszczytem i honorem dla nich i taki mają zwyczaj by najdostojniejszych gości wnosić do stolicy w nosidle.
Była w tej prośbie jakaś wielka desperacja i determinacja pomieszana ze strachem i bezsilnością że dla świętego spokoju ustąpiłem.
Wywołało to wręcz entuzjazm pozostałych. Zająłem miejsce w lektyce i czułem się jak jakiś faraon w czasie starożytnych egipskich obrzędów.

Wkroczyliśmy do osady. Było tam dużo prymitywnych szałasów skleconych z gałęzi, pobudowanych bez ładu i składu, chaotycznie gdzie popadło.
Czekał na nas tłum ludzi który tworzył powitalny szpaler. Znów dzieci sypały pod nogi wielkie płatki kolorowych kwiatów.
Zostałem doniesiony przed długi stół za którym siedziało kilku najważniejszych dostojników plemienia.
Powitali mnie bardzo serdecznie i uroczyście. Wszyscy za tym stołem mówili po polsku i naprawdę miałem wrażenie że oto spełniam ich najskrytsze i najśmielsze pragnienia i oczekiwania, a moje przybycie jest epokowym wydarzeniem w historii plemienia.
Po całej ceremonii powitania, która na szczęście trwała dość krótko rozpoczął się festyn dla ludu, a starszyzna zaprosiła mnie na naradę na której miałem się dowiedzieć o szczegółach mojej misji.

Zżerała mnie ciekawość i bardzo chętnie przystałem na tą propozycję.
Rozmowę zagaił najstarszy wiekiem dostojnik i po wymianie uprzejmości i wyrazów radości przystąpił do rzeczy.
Jak mnie zapewnił sprawa ma charakter nieodwołalny i nieodwracalny, gdyż dawno, dawno temu została przepowiedziana przez szamana/czarownika/proroka i musi być wypełniona do końca, do ostatniego słowa i żadną miarą nie może być od tego odwrotu.
Zapewnił mnie że jego plemię od dłuższego czasu ma kontakt z cywilizacją białych ludzi, ale jest to kontakt jednostronny. Ich zwiadowcy podglądają życie białych ludzi, ale nie nawiązują z nimi kontaktu, bo tak nakazuje im ich przepowiednia.
To biały człowiek sam do nich ma trafić i wszystko sprawdza się co do joty.
Niestety wśród młodzieży daje się wyczuć nastrój niepokoju i niecierpliwości, a może nawet skrywanego buntu.
Młodzi chcieli by nawiązania kontaktów z cywilizacją białych ludzi, by móc korzystać z ich zdobyczy technicznych.
Starszyzna obawia się że może dojść do nieodpowiedzialnych kontaktów i może to się skończyć katastrofą dla całego plemienia, gdyż zupełnie nie są przygotowani do takiego spotkania.
Starszyzna otwarta jest na postęp i zmiany, ale chcieli by odbyło się to w sposób łagodny i aby ich lud na tym nie ucierpiał.
Moja rola polega więc na tym aby w ich plemieniu wprowadzić wszystkie zasady życia białych ludzi.
Ludzie sami ocenią czy chcą takich kontaktów i zmian i jeśli im się to spodoba wówczas ich plemię bez szoku ujawni się światu i będzie mogło pełnymi garściami korzystać z dobrodziejstw cywilizacji i postępu technicznego.
Dodał przy tym że oczekują iż wprowadzę absolutnie wszystkie zasady życia w moim kraju i cywilizacji białego człowieka, choćby nawet w ich warunkach wydawały się zbyteczne.
Za pracę zostanę hojnie wynagrodzony i jeśli taka będzie moja wola będę mógł wrócić do swojego kraju po zakończeniu mojej misji.
Tymczasem wszyscy bez wyjątku są do mojej dyspozycji i zobowiązani są mi pomagać we wszystkim.
Byłem w szoku.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

sobota, 18 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.4)

Poliglota jak go w myślach nazwałem miał na imię Antonio, co sugerowało że przynajmniej jego przodkowie mieli kontakt z cywilizowanym światem.
Mówił po polsku, ale taką archaiczną polszczyzną co najmniej z XVIII wieku. Pytań miałem mnóstwo, ale odpowiedzi nie doczekałem się żadnej. Antonio powiedział tylko że teraz udamy się do ich wioski i tam dowiem się wszystkiego od starszyzny plemienia, bo on jako młodzież nie ma prawa w tej sprawie nic powiedzieć.
Następnego ranka wyruszyliśmy w drogę. Czułem się już całkiem dobrze i obecność Antonia podniosła mnie trochę na duchu - przynajmniej będę wiedział co jest grane, gdzie jestem i może pomogą mi się stąd wydostać, bo co do pokojowych wobec mnie zamiarów to byłem zupełnie pewny.
Przecież nie po to taszczy się gościa przez tydzień przez dżunglę żeby go potem ukatrupić.
Chociaż jak mawiał Pablo - w dżungli nigdy niczego nie możesz być pewien. No właśnie, a co z Pablem?
Przez te dni nie miałem czasu by o nim pomyśleć, pomóc mu też nie mogłem - sam ledwo żyłem, a z moimi wybawcami nie mogłem się dogadać - to oni o wszystkim decydowali.
Zagadnąłem Antonia że było nas dwóch i Pablo na pewno potrzebuje pomocy. Zbył to krótkim: Da se rade. I nie kwapił się do dalszej rozmowy.
Następnego dnia dołączyło do nas kilku nowych tubylców. Wyglądali jakby odświętniej od tych z którymi podróżowałem od kilku dni. Wszyscy byli wobec mnie bardzo uprzejmi, miałem wrażenie że to ja jestem ich panem.
Zupełnie nieoczekiwanie weszliśmy na dość rozległą polanę nad brzegiem rzeki na której z rzadka rosły pojedyncze drzewa. Zobaczyłem kilkanaście chat/szałasów na skraju dżungli, a pośrodku polany pod rozłożystym drzewem spory tłumek tubylców.
Nagle tłum się rozstąpił tworząc szpaler, słychać było radosne okrzyki i jakąś kocią muzykę na prymitywnych instrumentach. Przodem szły małe dzieci i sypały mi pod nogi wielkie różnokolorowe płatki kwiatów.
Na końcu tego szpaleru stał ni to stół, ni to ława, a za nim siedzieli sędziwi starcy przystrojeni jak na jakiś festyn.
Szedłem jak dostojnik po czerwonym dywanie przybywający z oficjalną wizytą państwową.
Gdy podeszliśmy do tego stołu/ławy zapadła cisza i jeden z tych starców skłonił mi się nisko i przemówił: Witojcie Panie, weselim sie okrutnie żeście raczyli Panie do nos przybyć. Długośmy na Wos cekali i radujem sie żeście jus som z nami. Dlo Wasy Panie chwały robim to igrzysko.

Stałem osłupiały. Szok totalny. Spodziewali się mnie?Czekali na moje przybycie? Chyba jakieś koszmarne nieporozumienie. Ale mówią po polsku - chyba śnię. Stuknąłem się po żebrach - boli jak cholera, więc żyję i nie śnię.
Szybko się zreflektowałem że też powinienem coś powiedzieć i z głupia frant palnąłem że bardzo miło mi ich odwiedzić, że dziękuję za zaproszenie i że cieszę się że tu jestem. Nic sensowniejszego nie przyszło mi do głowy.
Nagle wśród tłumu tubylców dostrzegłem Pabla. Był cały i zdrów, ale jakiś taki  markotny, na mój widok ożywił się trochę i powiedział: Idź z nimi świętować póki się nie rozmyślą, później pogadamy i zniknął za najbliższym szałasem.

Ten ze starszyzny który mnie witał był rozmowniejszy niż Antonio.
Dowiedziałem się że od dawna na mnie czekali, bo dawno,dawno temu ich szaman/prorok przepowiedział że zjawi się u nich obcy biały człowiek i to on uratuje ich plemię od zagłady.
Tych białych miało być dwóch, z tym że przybędą w różnym czasie.
Pierwszy przybędzie do nich rzeką i od niego mają się nauczyć jego języka i dbać o to by zawsze było kilku ludzi którzy ten język znają, bo po długim oczekiwaniu przybędzie drugi biały człowiek i to on uratuje ich plemię od zagłady.
Ten drugi biały człowiek spadnie do nich z nieba, będzie mówił tym samym językiem co pierwszy i dlatego musi być zawsze kilku ludzi którzy ten język znają.
Tym drugim białym jestem właśnie ja i dlatego cieszą się że wreszcie do nich przybyłem.
Następnego dnia mieliśmy wyruszyć na spotkanie z najważniejszymi dostojnikami i wodzami plemienia w odległej o dzień drogi głównej wiosce plemienia.

Rozejrzałem się za Pablem. Siedział samotny nad brzegiem rzeki.
Okazało się że po skoku z samolotu wylądował bez przeszkód na maleńkiej polance i prawie od razu zajęli się nim Indianie. Nie mogli się porozumieć i zaczęli go gdzieś prowadzić. Ogólnie byli nastawieni pokojowo.
W trakcie marszu przez dżunglę usłyszeli moje wrzaski i kilku z nich skierowało się w moją stronę i to oni mnie uratowali.
Pablo nie odniósł żadnej kontuzji i z grupą Indian po 2 dniach dotarł do ich wioski. Tu znów próbowali się z nim dogadać, ale on niczego nie rozumiał. Następnego dnia do wioski dotarł Antonio i  oznajmił starszyźnie plemiennej że znaleźli drugiego białego człowieka i to jest ten na którego od lat czekają. Tym drugim białym byłem ja.
Aby mnie godnie przywitać celowo opóźniali podróż przez dżunglę, by mieć czas na przygotowanie uroczystego powitania. Wynikało to również z mojego stanu po spotkaniu z anakondą.
Pablo poważnie obawiał się o swoje życie, bo wiedział że nie jest tym na którego oni czekali, sądził więc że zapewne zechcą się go pozbyć, by nie zdradził komuś informacji o spotkanych tubylcach.
Zapewniłem Pabla że zrobię co w mojej mocy żeby mu pomóc, o ile będę mógł cokolwiek zrobić, a wyglądało na to że moja pozycja jest wśród tubylców znaczna.
Pablo zaczął namawiać mnie do podjęcia próby ucieczki.
Nie czułem się jeszcze całkiem zdrowy i sprawny by podjąć taką próbę, a i perspektywa spotkania z najwyższą starszyzną plemienia i poznanie tajemnicy mojej misji rozpalały moją naukową ciekawość.
Nie, zdecydowanie nie mogę teraz uciekać, taka naukowa szansa nigdy w życiu się nie powtórzy.
Próbowałem przekonać Pabla żeby trochę poczekać z tą ucieczką.
Spotkam się z naczalstwem plemiennym, dowiem się o co chodzi i jeśli nie będzie nam to odpowiadać, wtedy zaplanujemy ucieczkę. W tym czasie też dojdę do pełnej sprawności fizycznej, na razie traktują nas dobrze i raczej nic nam nie zagraża.
Pablo nie aprobował moich zamiarów i powiedział: Rób jak chcesz, ja przy pierwszej sposobności spróbuję nawiać. Nie ufam tym dzikusom, mam żonę i syna, muszę do nich wrócić, bo inaczej popadną w nędzę.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg
          

niedziela, 12 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.3)

Zdawałem sobie sprawę że nie mam żadnych szans. Koniec był bliski, śmierć zajrzała mi w oczy. Skończyć żywot w tak plugawy sposób, będąc połkniętym przez węża - ohyda.
Nie uwierzycie jakie myśli przychodziły mi do głowy w takiej chwili. Nie, nie widziałem migawek ze swego życia, nie żałowałem że wybrałem się na tą wyprawę - zrobiło mi się żal tego węża.
Połykając mnie też zginie w męczarniach, nie żebym był taki niestrawny, ale połknie mnie razem ze spadochronem, a spadochronu nie strawi i sam przypłaci życiem to polowanie. Ot ironia losu.

Tymczasem anakonda zaczęła już oplatać mnie swoim morderczym uściskiem.
Nabrałem powietrza w płuca, by trudniej było mnie zmiażdżyć, ale po chwili gdy wypuściłem powietrze uścisk węża stał się mocniejszy.
Czułem i prawie słyszałem jak trzeszczą mi kości, w oczach mi pociemniało, brakowało mi tchu. Czułem że się duszę, prawie traciłem przytomność.
Nagle uścisk węża zelżał, a po chwili wąż bezwładnie zwalił się na ziemię.
Dostrzegłem pod drzewem kilku drobnych ludzi, uzbrojonych w łuki, dzidy i dmuchawki.
Gorączkowo coś rozprawiali wskazując na mnie i dobijając dzidami ogromnego węża.
Po chwili dwóch z nich zwinnie wspięło się na drzewo i wkrótce stałem na ziemi pośród swoich wybawców.
Powiedziałem po polsku: Dziękuję bardzo.  Usłyszałem odpowiedź: Ni ma za co.
Po polsku, w środku amazońskiej dżungli, od ludzi którzy wyglądali tak jakby nigdy  w życiu nie widzieli białego człowieka.
Przez chwilę nawet pomyślałem że już nie żyję, lub mam halucynacje. SZOK!

Dzień dobiegał końca. Ja obolały i w szoku marzyłem o odpoczynku - za wiele przygód jak na jeden dzień.
Widać moi wybawcy to rozumieli, bo bardzo sprawnie zbudowali szałas i mnie tam ułożyli.
Żebra bolały mnie jak diabli, trudno było mi oddychać i się poruszać.
Po zmroku rozpalili spore ognisko i przyrządzili coś do zjedzenia, nie mogłem nic przełknąć - po tylu emocjach wcale nie czułem głodu.
Podali mi do wypicia jakiś wywar i ból znacznie zelżał. Czułem się jakiś taki otumaniony i  w końcu zasnąłem.
Gdy się obudziłem, było już jasno i tubylcy żwawo krzątali się przygotowując jakiś posiłek.
Byłem głodny, ból ponownie dawał znać o sobie choć już nie tak dotkliwy jak wczoraj.
Po chwili tubylcy wymownym gestem zaprosili mnie na posiłek. Było to jakieś mięso, ni to ryba, ni to jakieś leśne zwierzę, ale dało się zjeść, choć wyraźnie brakowało mi soli.
Próbowałem coś zagadać, ale nikt mnie nie rozumiał, a przecież byłem pewny że wczoraj jeden z nich odpowiedział mi po polsku na moje podziękowanie za uratowanie mi życia.
Rozejrzałem się za tym poliglotą, ale nigdzie go nie zauważyłem. Był trochę wyższy niż pozostali i miał nieco jaśniejsze włosy.
Po kilku próbach rozmowy w kilku językach odpuściłem - nikt niczego nie rozumiał, tylko się życzliwie uśmiechali. Chyba jednak szok, ból i widmo śmierci w paszczy anakondy sprawiły że miałem halucynacje.
Po skończonym posiłku dali znak do wymarszu. Cała grupa to było 9 ludzi wraz ze mną.

Ciężko było mi iść i widać było że moi wybawcy to rozumieją. Wolne tempo marszu, częste odpoczynki i asysta tuż przy mnie ze wszystkich stron sprawiły że jakoś sobie radziłem.
Poruszaliśmy się w ciekawej formacji: Przodem szło 3 ludzi torując trasę i usuwając większe przeszkody, po mojej lewej i prawej stronie szło dwóch ludzi, jakby pilnując bym nie uciekł w bok, z tyłu szło też 2 ludzi, a jeden wciąż krążył między szpicą, a tyłem tego pochodu - wyglądało to jakby był zwiadowcą/przewodnikiem.
Wszyscy poruszali się prawie bezgłośnie, za to ja robiłem taki raban że wokół tego pochodu było słychać wrzask ptactwa i drobnej zwierzyny.
Wszyscy szli w stanie jakby najwyższej gotowości bojowej, gotowi na odparcie każdego ataku.
Szliśmy tak przez 2 dni, od rana do zmroku. Ile przeszliśmy nie mam pojęcia, pewnie niewiele, bo wciąż odczuwałem boleśnie skutki spotkania z anakondą. Czasem miałem wrażenie że chodzimy w kółko.
Trzeciego dnia doszliśmy do rzeki. Rzeka była spokojna i szeroka na kilkadziesiąt metrów.
Moi przewodnicy wyciągnęli z zarośli 3 łodzie i zaczęliśmy spływ w dół rzeki. po kolejnych 2 dniach spływu z prądem rzeki, wpłynęliśmy do jej dopływu i tym razem płynęliśmy pod prąd. Tak płynęliśmy kolejne 3 dni.
Po 3 dniach łodzie zaparkowały w gęstych zaroślach, a my znów zaczęliśmy pieszą wędrówkę przez dżunglę.
Czułem się już znacznie lepiej, bo cały czas byłem rehabilitowany przez tubylców.
Kuracja była prosta i nadspodziewanie skuteczna. Dawali mi do wypicia jakiś wywar po którym czułem się jakby znieczulony, nawet znośny w smaku, a potem nacierali bolące miejsca jakąś miksturą, ni to błotem, ni jakiś śluzem/galaretą i lekko masowali te miejsca.
Efekt był taki że po tych paru dniach już prawie nie czułem bólu  i nie musiałem pić tego wywaru znieczulającego. Marsz nabierał tempa. W kolejnym dniu marszu około południa dotarliśmy do niewielkiej polany i tu biwakowaliśmy 2 dni.
Drugiego dnia pod wieczór dotarło do naszej grupy 3 ludzi. Jeden z nich był był wyraźnie wyższy   o jaśniejszej karnacji i jaśniejszych włosach. Zagadał do mnie: Witojcie Panie.
A więc jednak nie majaczyłem. Kim był ten człowiek i skąd znał język polski?

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

sobota, 4 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.2)

Wybaczcie Szanowni Czytelnicy że nie podam Wam dokładniejszych danych o miejscach które penetrowaliśmy z Pablem, ale zobowiązałem się wobec ludzi którym bez wątpienia zawdzięczam życie do zachowania tajemnicy aż po grób.
Po przeczytaniu tej historii sami zrozumiecie że inaczej postąpić nie mogę.

Rozpoczęliśmy z Pablem penetrację terenu. W trakcie pierwszego lotu byłem wręcz oszołomiony tym co  zobaczyłem.
Morze, co tam morze - to istny ocean bujnej zieleni. Jak okiem sięgnąć była tylko dżungla poprzecinana krętymi wstęgami rzek i potoków, czasem rozlewisk burej, mętnej wody.
Ogrom tej przestrzeni totalnie mnie zaskoczył i nawet nieco przygnębił. Zadałem sobie wręcz pytanie: Czego człowieku tu szukasz? Przecież znalezienie igły w stogu siana to byłby pikuś w porównaniu do twoich zamiarów i planów.
Przez pierwsze 3-4 dni byłem przygnębiony ogromem przestrzeni, prawie załamany że tak ambitne zamierzenie spali na panewce, a ja wrócę na tarczy porażki z poczuciem klęski.
Postanowiłem że bez względu na okoliczności dokończę wyprawę, by nawet w razie porażki mieć poczucie że zrobiłem wszystko co było możliwe by zrealizować cele ekspedycji.
Jeśli się nie uda - trudno. Ludzie nauki muszą być przygotowani na porażki i z pokorą przyjmować co przyniesie los.
Z tej atmosfery niemocy i przygnębienia wyrwał mnie nieoceniony Pablo.
To on zaproponował radykalną zmianę terenów do poszukiwań. Ostrzegł co prawda że to tereny nieco niebezpieczne, jak to sam określił , ale ujęła go moja determinacja naukowa i nawet bez podniesienia stawki zobowiązał się do wykonania tych podobno trochę niebezpiecznych lotów.
Przeszedłem krótkie szkolenie jak zachować się w dżungli, na wypadek gdyby zdarzyło się nam lądować w nieprzewidzianym miejscu, jak zachować się przy ewentualnym kontakcie z tubylcami lub partyzantką.
W przypadku spotkania z gangami narkotykowymi instrukcje nie były potrzebne, bo i tak zawsze kończyło się to czapą jak określił Pablo.
Nasz ekwipunek uzupełniliśmy o dodatkowe kanistry z paliwem, maczety, sznurki kolorowych koralików i znów ruszyliśmy na podniebne szlaki.

Rzeczywiście, Pablo miał rację - teren był bardziej obiecujący, łatwiejszy do obserwacji, choć równie dziki i niedostępny. Zdarzały się w tym oceanie zieleni rozległe polany przypominające bieszczadzkie połoniny.
Zdarzało się czasem dostrzec jakieś formacje które przy odrobinie wyobraźni można było poczytać za twory jakiejś dawnej ludzkiej cywilizacji.
Zwykle loty odbywaliśmy na wysokości ok. 1000 metrów, by jak mówił Pablo w razie czego mieć czas na    bezpieczną ewakuację. Domyślałem się że chodzi o czas potrzebny by wyskoczyć z samolotu w przypadku gdyby ktoś nas zestrzelił.
Cały czas mieliśmy spadochrony na plecach i pod ręką plecaki z niezbędnym ekwipunkiem do przetrwania w dżungli.
Kolejnego dnia, a był to już chyba czwarty dzień penetracji nowych terenów, zauważyliśmy ślady działalności ludzkiej. Na niewielkiej polanie o powierzchni może dwóch hektarów były dwa regularne prostokąty zielono-szaro-brązowe. Nie wyglądało to na dzieło natury.
Poprosiłem Pabla by zniżył nieco lot i przeleciał nad tą polaną. Pablo obniżył lot na jakieś 500 metrów i przelecieliśmy nad polaną. I wtedy się zaczęło.
Były to rozpięte siatki maskujące nad obozem szkoleniowym miejscowej partyzantki. Rozpętała się strzelanina z broni maszynowej, Pablo przytomnie dokonał gwałtownego zwrotu i szczęśliwie udało nam się ujść cało z pola rażenia - tak nam się przynajmniej wtedy wydawało.
Weszliśmy na wyższy bezpieczny pułap i postanowiliśmy wracać na jakieś lądowisko.
Okazało się że samolot jednak oberwał i na wysokości ok. 1000 metrów silnik zaczął przerywać, a potem całkiem zgasł.
Lecieliśmy lotem szybowcowym, pod nami dżungla, bez cienia szansy na bezpieczne lądowanie.
Pablo robił co mógł, ale jego wysiłki były bezskuteczne. Katastrofa była nieunikniona.
Na wysokości ok. 500 metrów Pablo dał znak do opuszczenia samolotu. Bałem się skoku nad dżunglą, ale to była jedyna szansa na ratunek.
Wyskoczyłem, szarpnąłem za jakiś dinks przy spadochronie  i już wisiałem w powietrzu, tuż zaraz wyskoczył Pablo - widziałem jego otwarty spadochron.

Był środek dnia i miałem nadzieję że przed zmrokiem odnajdziemy się z Pablem i dzięki jego umiejętnościom i doświadczeniu jakoś sobie poradzimy w tej opresji.
Spadając powoli widziałem pod sobą korony potężnych drzew i wkrótce zawisłem na konarze jednego z tych drzew.
Spadochron zaplątał się w gałęzie drzewa i wisiałem jak Franek Dolas jakieś 10-15 metrów nad ziemią, na tyle daleko od gałęzi że nie sposób było zejść na ziemię.
Za chwilę nawet się ucieszyłem że nie wylądowałem na ziemi, bo pode mną usłyszałem groźne pomruki i dostrzegłem dorodnego jaguara oblizującego się na mój widok.
Liczyłem że Pablowi powiedzie się lepiej i wkrótce znajdzie mnie i mnie uwolni.
Dyndałem więc sobie spokojnie w oczekiwaniu na ratunek. Czas mijał, a ratunek nie nadchodził. Zacząłem się niepokoić. A jeśli Pablo jest w podobnej sytuacji i czeka że to ja go wyratuję? A może doznał jakiejś poważnej kontuzji w czasie lądowania i sam czeka na moją pomoc? A co jeśli zaatakował go jaguar i być może już nie żyje?
Niepokój mój narastał. Za góra 3 godziny zapadnie noc, a ja wiszę na drzewie.  Postanowiłem spróbować jakoś samemu się uwolnić, lub przynajmniej sygnalizować gdzie jestem. Może Pablo mnie szuka i słysząc moje wołanie łatwiej mnie znajdzie.
Moja szarpanina przyniosła tylko taki skutek że złamała się jedna z gałęzi na której zaczepiony był spadochron i teraz wisiałem jakieś 5 metrów niżej niż poprzednio i trochę bliżej solidnego konara, ale nie na tyle blisko by po nim zejść.
Zacząłem krzyczeć. Najpierw darłem się wniebogłosy bez przerwy, potem wrzeszczałem tak gdzieś co 2-3 minuty. Bez skutku. Nikt mnie nie słyszał.
Nagle zwróciłem uwagę na jakiś powolny ruch na konarze na który chciałem się dostać. Coś bezszelestnie poruszało się w moim kierunku. I nagle zamarłem z przerażenia, Po konarze pełzła w moją stronę potężna anakonda. Zapewne zwabiła ją moja szarpanina i wrzaski.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 29 marca 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.1)

Od dawna nurtował mnie problem pochodzenia ludzkiej cywilizacji, dotychczasowe wyjaśnienia /tezy naukowców jakoś mnie nie przekonywały.
Postanowiłem więc odbyć szereg podróży naukowych by spróbować zmierzyć się z tym problemem. Celem moich podróży były miejsca gdzie są jeszcze zachowane ślady świetności dawnych cywilizacji i próby odkrycia nowych miejsc nie naruszonych jeszcze przez naukowców, poszukiwaczy przygód i turystów.
W pierwszej kolejności wybór padł na szeroko pojętą cywilizację Ameryki Południowej i Środkowej.
Pozostałości po cywilizacjach Majów, Azteków, Inków rozpalały moją naukową wyobraźnię i miałem nadzieję że sam też coś odkryję w dżungli Amazonii, lub Andach.
Wyprawę postanowiłem zacząć od poszukiwań w dziewiczych rejonach Andów w rejonie Boliwii, Brazylii, Kolumbii, Peru.
Szerokim łukiem postanowiłem omijać takie miejsca jak Machu Picchu, Cuzco, czy Titicaca zadeptane przez turystów i pozmieniane dla robienia kasy.
Wyprawa była ryzykowna z wielu powodów: Jako człowiek nauki spędzający życie w laboratoriach i salach wykładowych zupełnie nie byłem obeznany z realiami tamtego środowiska.
Życie dżungli znałem z podróżniczych filmów Cejrowskiego i paru przeczytanych we wczesnej młodości książek przygodowych.
Wiedziałem też że w tamtych rejonach jest niebezpiecznie z powodu aktywności karteli narkotykowych i różnej maści partyzantki.
Jednak pasja, oraz poczucie naukowej misji utwierdzały mnie w przekonaniu że warto podjąć ryzyko by wnieść swój skromny wkład w poznawanie tajemnic ludzkiej cywilizacji.

Wyprawę zacząłem od La Paz - stolicy Boliwii.
Znalazłem odpowiedniego przewodnika znającego dżunglę i potrafiącego jako tako dogadać się z tubylczymi plemionami indiańskimi w głębokiej dżungli.
Pablo - tak się przedstawił, był pilotem małej awionetki, którą wykorzystywał do lotów turystycznych w okolicy La Paz.
Przedstawiłem mu cel mojej wyprawy i rejony jakie chciałbym obejrzeć z powietrza w nadziei że znajdę jakieś miejsca które warto dokładniej spenetrować.
Pablo na początek bezwzględnie odmówił lotów w parę wskazanych przeze mnie rejonów ze względu na ryzyko zestrzelenia samolotu bądź to przez partyzantkę, bądź to przez gangi narkotykowe.
Początkowo sądziłem że w ten sposób próbuje podnieść cenę za swoje usługi, ale gdy nawet propozycja    5 krotnej stawki nie odniosła skutku, zrozumiałem że ryzyko jest zbyt duże i nie warto upierać się przy swoim.
Pablo z politowaniem patrzył na moje poczynania i na początek przedstawił mi w krótkich słowach najważniejsze zagrożenia i sposoby jak ich unikać, oraz jak sobie radzić gdy już się wdepnie w kłopoty.
Muszę przyznać że jego rady i życiowe doświadczenie utwierdziły mnie w w przekonaniu że wybrałem właściwego człowieka.
Pablo zaimponował mi wiedzą o dżungli,umiejętnościami pilotażu i znajomością terenu. Jednocześnie zdałem sobie sprawę z tego jak bezużyteczna i miałka jest moja wiedza akademicka, pozycja i tytuł naukowy w tych okolicznościach przyrody.
Mój plan przewidywał około 20-30 lotów w rejony względnie bezpieczne w ocenie Pabla i wybranie najbardziej obiecujących miejsc do osobistej penetracji.
Na początek odbyliśmy lot rozpoznawczy w rejonie ok. 100 km od La Paz.
Celem było sprawdzenie przydatności samolotu do tego typu poszukiwań, określenie właściwego pułapu lotu z jakiego można skutecznie dokonywać obserwacji i wreszcie sprawdzenie samego samolotu i umiejętności pilota, a także lepsze poznanie Pabla.

Wszystko układało się po mojej myśli. Pablo był świetnym pilotem, bardzo sympatycznym człowiekiem, świetnym gawędziarzem, może z odrobiną skłonności do ubarwiania opowieści, ale w sposób dość wiarygodny i przekonywujący.
Samolot spisywał się znakomicie i należało oczekiwać że nie będzie żadnych problemów i niespodzianek.
Pablo świetnie potrafił przewidywać pogodę i doskonale unikać zagrożeń w tropikalnym klimacie.
Nadszedł więc czas na regularne badania.
Pozostało ustalić miejsca skąd będziemy startować do kolejnych lotów - to już była działka Pabla, odpowiednio wyposażyć samolot do jednak nieco niebezpiecznych lotów i w drogę - w przestworza.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg