sobota, 25 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.5)

Następnego dnia ruszyliśmy do głównej osady plemienia i tu pierwsza niespodzianka. Orszak liczył ok.30 osób, wszyscy przystrojeni jak na festyn. Dla mnie przygotowana została .... lektyka.
Kategorycznie zaprotestowałem. Czułem się już całkiem dobrze, mogłem swobodnie się poruszać, teren nie był trudny, a tu chcą mnie nieść w lektyce, absolutnie na to się nie godziłem.
Moi gospodarze byli srodze zawiedzeni, usilnie mnie namawiali do zajęcia miejsca w lektyce. W końcu po moim kategorycznym sprzeciwie coś między sobą poszeptali i bardzo niechętnie, ale zgodzili się bym szedł razem z nimi pieszo. Lektykę nieśli pustą.
Wędrówka nie była uciążliwa, czułem się zupełnie dobrze i po południu zbliżaliśmy się do celu wyprawy.
Na jakieś 2 km od celu zarządzili krótki postój niby dla odpoczynku.
Prowadzący ten pochód zebrali się na krótką naradę i coś żywo dyskutowali.
Po naradzie jeden ze starszyzny mówiący po polsku podszedł do mnie i speszony, zatroskanym głosem oznajmił: Nie godzi się Panie byście zasuwali piechtą. Zróbcie nom łaskę i pozwólcie ze wos doniesiem w tem nosidle.
Ich polszczyzna mnie rozbrajała i rozbawiała. Przypominały mi się dziecięce lata spędzone w rodzinnych stronach Kielecczyzny, gdzie starsi ludzie mówili podobnym językiem.
Znów zaprotestowałem. Mój rozmówca stropiony wyjaśnił mi że tym razem nie odpuszczą.
Zgodzili się bym szedł samodzielnie przez większość trasy , ale teraz tuż przed wejściem do głównej osady muszę wkroczyć niesiony w nosidle, bo to podkreśla moją rangę, jest zaszczytem i honorem dla nich i taki mają zwyczaj by najdostojniejszych gości wnosić do stolicy w nosidle.
Była w tej prośbie jakaś wielka desperacja i determinacja pomieszana ze strachem i bezsilnością że dla świętego spokoju ustąpiłem.
Wywołało to wręcz entuzjazm pozostałych. Zająłem miejsce w lektyce i czułem się jak jakiś faraon w czasie starożytnych egipskich obrzędów.

Wkroczyliśmy do osady. Było tam dużo prymitywnych szałasów skleconych z gałęzi, pobudowanych bez ładu i składu, chaotycznie gdzie popadło.
Czekał na nas tłum ludzi który tworzył powitalny szpaler. Znów dzieci sypały pod nogi wielkie płatki kolorowych kwiatów.
Zostałem doniesiony przed długi stół za którym siedziało kilku najważniejszych dostojników plemienia.
Powitali mnie bardzo serdecznie i uroczyście. Wszyscy za tym stołem mówili po polsku i naprawdę miałem wrażenie że oto spełniam ich najskrytsze i najśmielsze pragnienia i oczekiwania, a moje przybycie jest epokowym wydarzeniem w historii plemienia.
Po całej ceremonii powitania, która na szczęście trwała dość krótko rozpoczął się festyn dla ludu, a starszyzna zaprosiła mnie na naradę na której miałem się dowiedzieć o szczegółach mojej misji.

Zżerała mnie ciekawość i bardzo chętnie przystałem na tą propozycję.
Rozmowę zagaił najstarszy wiekiem dostojnik i po wymianie uprzejmości i wyrazów radości przystąpił do rzeczy.
Jak mnie zapewnił sprawa ma charakter nieodwołalny i nieodwracalny, gdyż dawno, dawno temu została przepowiedziana przez szamana/czarownika/proroka i musi być wypełniona do końca, do ostatniego słowa i żadną miarą nie może być od tego odwrotu.
Zapewnił mnie że jego plemię od dłuższego czasu ma kontakt z cywilizacją białych ludzi, ale jest to kontakt jednostronny. Ich zwiadowcy podglądają życie białych ludzi, ale nie nawiązują z nimi kontaktu, bo tak nakazuje im ich przepowiednia.
To biały człowiek sam do nich ma trafić i wszystko sprawdza się co do joty.
Niestety wśród młodzieży daje się wyczuć nastrój niepokoju i niecierpliwości, a może nawet skrywanego buntu.
Młodzi chcieli by nawiązania kontaktów z cywilizacją białych ludzi, by móc korzystać z ich zdobyczy technicznych.
Starszyzna obawia się że może dojść do nieodpowiedzialnych kontaktów i może to się skończyć katastrofą dla całego plemienia, gdyż zupełnie nie są przygotowani do takiego spotkania.
Starszyzna otwarta jest na postęp i zmiany, ale chcieli by odbyło się to w sposób łagodny i aby ich lud na tym nie ucierpiał.
Moja rola polega więc na tym aby w ich plemieniu wprowadzić wszystkie zasady życia białych ludzi.
Ludzie sami ocenią czy chcą takich kontaktów i zmian i jeśli im się to spodoba wówczas ich plemię bez szoku ujawni się światu i będzie mogło pełnymi garściami korzystać z dobrodziejstw cywilizacji i postępu technicznego.
Dodał przy tym że oczekują iż wprowadzę absolutnie wszystkie zasady życia w moim kraju i cywilizacji białego człowieka, choćby nawet w ich warunkach wydawały się zbyteczne.
Za pracę zostanę hojnie wynagrodzony i jeśli taka będzie moja wola będę mógł wrócić do swojego kraju po zakończeniu mojej misji.
Tymczasem wszyscy bez wyjątku są do mojej dyspozycji i zobowiązani są mi pomagać we wszystkim.
Byłem w szoku.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

sobota, 18 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.4)

Poliglota jak go w myślach nazwałem miał na imię Antonio, co sugerowało że przynajmniej jego przodkowie mieli kontakt z cywilizowanym światem.
Mówił po polsku, ale taką archaiczną polszczyzną co najmniej z XVIII wieku. Pytań miałem mnóstwo, ale odpowiedzi nie doczekałem się żadnej. Antonio powiedział tylko że teraz udamy się do ich wioski i tam dowiem się wszystkiego od starszyzny plemienia, bo on jako młodzież nie ma prawa w tej sprawie nic powiedzieć.
Następnego ranka wyruszyliśmy w drogę. Czułem się już całkiem dobrze i obecność Antonia podniosła mnie trochę na duchu - przynajmniej będę wiedział co jest grane, gdzie jestem i może pomogą mi się stąd wydostać, bo co do pokojowych wobec mnie zamiarów to byłem zupełnie pewny.
Przecież nie po to taszczy się gościa przez tydzień przez dżunglę żeby go potem ukatrupić.
Chociaż jak mawiał Pablo - w dżungli nigdy niczego nie możesz być pewien. No właśnie, a co z Pablem?
Przez te dni nie miałem czasu by o nim pomyśleć, pomóc mu też nie mogłem - sam ledwo żyłem, a z moimi wybawcami nie mogłem się dogadać - to oni o wszystkim decydowali.
Zagadnąłem Antonia że było nas dwóch i Pablo na pewno potrzebuje pomocy. Zbył to krótkim: Da se rade. I nie kwapił się do dalszej rozmowy.
Następnego dnia dołączyło do nas kilku nowych tubylców. Wyglądali jakby odświętniej od tych z którymi podróżowałem od kilku dni. Wszyscy byli wobec mnie bardzo uprzejmi, miałem wrażenie że to ja jestem ich panem.
Zupełnie nieoczekiwanie weszliśmy na dość rozległą polanę nad brzegiem rzeki na której z rzadka rosły pojedyncze drzewa. Zobaczyłem kilkanaście chat/szałasów na skraju dżungli, a pośrodku polany pod rozłożystym drzewem spory tłumek tubylców.
Nagle tłum się rozstąpił tworząc szpaler, słychać było radosne okrzyki i jakąś kocią muzykę na prymitywnych instrumentach. Przodem szły małe dzieci i sypały mi pod nogi wielkie różnokolorowe płatki kwiatów.
Na końcu tego szpaleru stał ni to stół, ni to ława, a za nim siedzieli sędziwi starcy przystrojeni jak na jakiś festyn.
Szedłem jak dostojnik po czerwonym dywanie przybywający z oficjalną wizytą państwową.
Gdy podeszliśmy do tego stołu/ławy zapadła cisza i jeden z tych starców skłonił mi się nisko i przemówił: Witojcie Panie, weselim sie okrutnie żeście raczyli Panie do nos przybyć. Długośmy na Wos cekali i radujem sie żeście jus som z nami. Dlo Wasy Panie chwały robim to igrzysko.

Stałem osłupiały. Szok totalny. Spodziewali się mnie?Czekali na moje przybycie? Chyba jakieś koszmarne nieporozumienie. Ale mówią po polsku - chyba śnię. Stuknąłem się po żebrach - boli jak cholera, więc żyję i nie śnię.
Szybko się zreflektowałem że też powinienem coś powiedzieć i z głupia frant palnąłem że bardzo miło mi ich odwiedzić, że dziękuję za zaproszenie i że cieszę się że tu jestem. Nic sensowniejszego nie przyszło mi do głowy.
Nagle wśród tłumu tubylców dostrzegłem Pabla. Był cały i zdrów, ale jakiś taki  markotny, na mój widok ożywił się trochę i powiedział: Idź z nimi świętować póki się nie rozmyślą, później pogadamy i zniknął za najbliższym szałasem.

Ten ze starszyzny który mnie witał był rozmowniejszy niż Antonio.
Dowiedziałem się że od dawna na mnie czekali, bo dawno,dawno temu ich szaman/prorok przepowiedział że zjawi się u nich obcy biały człowiek i to on uratuje ich plemię od zagłady.
Tych białych miało być dwóch, z tym że przybędą w różnym czasie.
Pierwszy przybędzie do nich rzeką i od niego mają się nauczyć jego języka i dbać o to by zawsze było kilku ludzi którzy ten język znają, bo po długim oczekiwaniu przybędzie drugi biały człowiek i to on uratuje ich plemię od zagłady.
Ten drugi biały człowiek spadnie do nich z nieba, będzie mówił tym samym językiem co pierwszy i dlatego musi być zawsze kilku ludzi którzy ten język znają.
Tym drugim białym jestem właśnie ja i dlatego cieszą się że wreszcie do nich przybyłem.
Następnego dnia mieliśmy wyruszyć na spotkanie z najważniejszymi dostojnikami i wodzami plemienia w odległej o dzień drogi głównej wiosce plemienia.

Rozejrzałem się za Pablem. Siedział samotny nad brzegiem rzeki.
Okazało się że po skoku z samolotu wylądował bez przeszkód na maleńkiej polance i prawie od razu zajęli się nim Indianie. Nie mogli się porozumieć i zaczęli go gdzieś prowadzić. Ogólnie byli nastawieni pokojowo.
W trakcie marszu przez dżunglę usłyszeli moje wrzaski i kilku z nich skierowało się w moją stronę i to oni mnie uratowali.
Pablo nie odniósł żadnej kontuzji i z grupą Indian po 2 dniach dotarł do ich wioski. Tu znów próbowali się z nim dogadać, ale on niczego nie rozumiał. Następnego dnia do wioski dotarł Antonio i  oznajmił starszyźnie plemiennej że znaleźli drugiego białego człowieka i to jest ten na którego od lat czekają. Tym drugim białym byłem ja.
Aby mnie godnie przywitać celowo opóźniali podróż przez dżunglę, by mieć czas na przygotowanie uroczystego powitania. Wynikało to również z mojego stanu po spotkaniu z anakondą.
Pablo poważnie obawiał się o swoje życie, bo wiedział że nie jest tym na którego oni czekali, sądził więc że zapewne zechcą się go pozbyć, by nie zdradził komuś informacji o spotkanych tubylcach.
Zapewniłem Pabla że zrobię co w mojej mocy żeby mu pomóc, o ile będę mógł cokolwiek zrobić, a wyglądało na to że moja pozycja jest wśród tubylców znaczna.
Pablo zaczął namawiać mnie do podjęcia próby ucieczki.
Nie czułem się jeszcze całkiem zdrowy i sprawny by podjąć taką próbę, a i perspektywa spotkania z najwyższą starszyzną plemienia i poznanie tajemnicy mojej misji rozpalały moją naukową ciekawość.
Nie, zdecydowanie nie mogę teraz uciekać, taka naukowa szansa nigdy w życiu się nie powtórzy.
Próbowałem przekonać Pabla żeby trochę poczekać z tą ucieczką.
Spotkam się z naczalstwem plemiennym, dowiem się o co chodzi i jeśli nie będzie nam to odpowiadać, wtedy zaplanujemy ucieczkę. W tym czasie też dojdę do pełnej sprawności fizycznej, na razie traktują nas dobrze i raczej nic nam nie zagraża.
Pablo nie aprobował moich zamiarów i powiedział: Rób jak chcesz, ja przy pierwszej sposobności spróbuję nawiać. Nie ufam tym dzikusom, mam żonę i syna, muszę do nich wrócić, bo inaczej popadną w nędzę.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg
          

niedziela, 12 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.3)

Zdawałem sobie sprawę że nie mam żadnych szans. Koniec był bliski, śmierć zajrzała mi w oczy. Skończyć żywot w tak plugawy sposób, będąc połkniętym przez węża - ohyda.
Nie uwierzycie jakie myśli przychodziły mi do głowy w takiej chwili. Nie, nie widziałem migawek ze swego życia, nie żałowałem że wybrałem się na tą wyprawę - zrobiło mi się żal tego węża.
Połykając mnie też zginie w męczarniach, nie żebym był taki niestrawny, ale połknie mnie razem ze spadochronem, a spadochronu nie strawi i sam przypłaci życiem to polowanie. Ot ironia losu.

Tymczasem anakonda zaczęła już oplatać mnie swoim morderczym uściskiem.
Nabrałem powietrza w płuca, by trudniej było mnie zmiażdżyć, ale po chwili gdy wypuściłem powietrze uścisk węża stał się mocniejszy.
Czułem i prawie słyszałem jak trzeszczą mi kości, w oczach mi pociemniało, brakowało mi tchu. Czułem że się duszę, prawie traciłem przytomność.
Nagle uścisk węża zelżał, a po chwili wąż bezwładnie zwalił się na ziemię.
Dostrzegłem pod drzewem kilku drobnych ludzi, uzbrojonych w łuki, dzidy i dmuchawki.
Gorączkowo coś rozprawiali wskazując na mnie i dobijając dzidami ogromnego węża.
Po chwili dwóch z nich zwinnie wspięło się na drzewo i wkrótce stałem na ziemi pośród swoich wybawców.
Powiedziałem po polsku: Dziękuję bardzo.  Usłyszałem odpowiedź: Ni ma za co.
Po polsku, w środku amazońskiej dżungli, od ludzi którzy wyglądali tak jakby nigdy  w życiu nie widzieli białego człowieka.
Przez chwilę nawet pomyślałem że już nie żyję, lub mam halucynacje. SZOK!

Dzień dobiegał końca. Ja obolały i w szoku marzyłem o odpoczynku - za wiele przygód jak na jeden dzień.
Widać moi wybawcy to rozumieli, bo bardzo sprawnie zbudowali szałas i mnie tam ułożyli.
Żebra bolały mnie jak diabli, trudno było mi oddychać i się poruszać.
Po zmroku rozpalili spore ognisko i przyrządzili coś do zjedzenia, nie mogłem nic przełknąć - po tylu emocjach wcale nie czułem głodu.
Podali mi do wypicia jakiś wywar i ból znacznie zelżał. Czułem się jakiś taki otumaniony i  w końcu zasnąłem.
Gdy się obudziłem, było już jasno i tubylcy żwawo krzątali się przygotowując jakiś posiłek.
Byłem głodny, ból ponownie dawał znać o sobie choć już nie tak dotkliwy jak wczoraj.
Po chwili tubylcy wymownym gestem zaprosili mnie na posiłek. Było to jakieś mięso, ni to ryba, ni to jakieś leśne zwierzę, ale dało się zjeść, choć wyraźnie brakowało mi soli.
Próbowałem coś zagadać, ale nikt mnie nie rozumiał, a przecież byłem pewny że wczoraj jeden z nich odpowiedział mi po polsku na moje podziękowanie za uratowanie mi życia.
Rozejrzałem się za tym poliglotą, ale nigdzie go nie zauważyłem. Był trochę wyższy niż pozostali i miał nieco jaśniejsze włosy.
Po kilku próbach rozmowy w kilku językach odpuściłem - nikt niczego nie rozumiał, tylko się życzliwie uśmiechali. Chyba jednak szok, ból i widmo śmierci w paszczy anakondy sprawiły że miałem halucynacje.
Po skończonym posiłku dali znak do wymarszu. Cała grupa to było 9 ludzi wraz ze mną.

Ciężko było mi iść i widać było że moi wybawcy to rozumieją. Wolne tempo marszu, częste odpoczynki i asysta tuż przy mnie ze wszystkich stron sprawiły że jakoś sobie radziłem.
Poruszaliśmy się w ciekawej formacji: Przodem szło 3 ludzi torując trasę i usuwając większe przeszkody, po mojej lewej i prawej stronie szło dwóch ludzi, jakby pilnując bym nie uciekł w bok, z tyłu szło też 2 ludzi, a jeden wciąż krążył między szpicą, a tyłem tego pochodu - wyglądało to jakby był zwiadowcą/przewodnikiem.
Wszyscy poruszali się prawie bezgłośnie, za to ja robiłem taki raban że wokół tego pochodu było słychać wrzask ptactwa i drobnej zwierzyny.
Wszyscy szli w stanie jakby najwyższej gotowości bojowej, gotowi na odparcie każdego ataku.
Szliśmy tak przez 2 dni, od rana do zmroku. Ile przeszliśmy nie mam pojęcia, pewnie niewiele, bo wciąż odczuwałem boleśnie skutki spotkania z anakondą. Czasem miałem wrażenie że chodzimy w kółko.
Trzeciego dnia doszliśmy do rzeki. Rzeka była spokojna i szeroka na kilkadziesiąt metrów.
Moi przewodnicy wyciągnęli z zarośli 3 łodzie i zaczęliśmy spływ w dół rzeki. po kolejnych 2 dniach spływu z prądem rzeki, wpłynęliśmy do jej dopływu i tym razem płynęliśmy pod prąd. Tak płynęliśmy kolejne 3 dni.
Po 3 dniach łodzie zaparkowały w gęstych zaroślach, a my znów zaczęliśmy pieszą wędrówkę przez dżunglę.
Czułem się już znacznie lepiej, bo cały czas byłem rehabilitowany przez tubylców.
Kuracja była prosta i nadspodziewanie skuteczna. Dawali mi do wypicia jakiś wywar po którym czułem się jakby znieczulony, nawet znośny w smaku, a potem nacierali bolące miejsca jakąś miksturą, ni to błotem, ni jakiś śluzem/galaretą i lekko masowali te miejsca.
Efekt był taki że po tych paru dniach już prawie nie czułem bólu  i nie musiałem pić tego wywaru znieczulającego. Marsz nabierał tempa. W kolejnym dniu marszu około południa dotarliśmy do niewielkiej polany i tu biwakowaliśmy 2 dni.
Drugiego dnia pod wieczór dotarło do naszej grupy 3 ludzi. Jeden z nich był był wyraźnie wyższy   o jaśniejszej karnacji i jaśniejszych włosach. Zagadał do mnie: Witojcie Panie.
A więc jednak nie majaczyłem. Kim był ten człowiek i skąd znał język polski?

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

sobota, 4 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.2)

Wybaczcie Szanowni Czytelnicy że nie podam Wam dokładniejszych danych o miejscach które penetrowaliśmy z Pablem, ale zobowiązałem się wobec ludzi którym bez wątpienia zawdzięczam życie do zachowania tajemnicy aż po grób.
Po przeczytaniu tej historii sami zrozumiecie że inaczej postąpić nie mogę.

Rozpoczęliśmy z Pablem penetrację terenu. W trakcie pierwszego lotu byłem wręcz oszołomiony tym co  zobaczyłem.
Morze, co tam morze - to istny ocean bujnej zieleni. Jak okiem sięgnąć była tylko dżungla poprzecinana krętymi wstęgami rzek i potoków, czasem rozlewisk burej, mętnej wody.
Ogrom tej przestrzeni totalnie mnie zaskoczył i nawet nieco przygnębił. Zadałem sobie wręcz pytanie: Czego człowieku tu szukasz? Przecież znalezienie igły w stogu siana to byłby pikuś w porównaniu do twoich zamiarów i planów.
Przez pierwsze 3-4 dni byłem przygnębiony ogromem przestrzeni, prawie załamany że tak ambitne zamierzenie spali na panewce, a ja wrócę na tarczy porażki z poczuciem klęski.
Postanowiłem że bez względu na okoliczności dokończę wyprawę, by nawet w razie porażki mieć poczucie że zrobiłem wszystko co było możliwe by zrealizować cele ekspedycji.
Jeśli się nie uda - trudno. Ludzie nauki muszą być przygotowani na porażki i z pokorą przyjmować co przyniesie los.
Z tej atmosfery niemocy i przygnębienia wyrwał mnie nieoceniony Pablo.
To on zaproponował radykalną zmianę terenów do poszukiwań. Ostrzegł co prawda że to tereny nieco niebezpieczne, jak to sam określił , ale ujęła go moja determinacja naukowa i nawet bez podniesienia stawki zobowiązał się do wykonania tych podobno trochę niebezpiecznych lotów.
Przeszedłem krótkie szkolenie jak zachować się w dżungli, na wypadek gdyby zdarzyło się nam lądować w nieprzewidzianym miejscu, jak zachować się przy ewentualnym kontakcie z tubylcami lub partyzantką.
W przypadku spotkania z gangami narkotykowymi instrukcje nie były potrzebne, bo i tak zawsze kończyło się to czapą jak określił Pablo.
Nasz ekwipunek uzupełniliśmy o dodatkowe kanistry z paliwem, maczety, sznurki kolorowych koralików i znów ruszyliśmy na podniebne szlaki.

Rzeczywiście, Pablo miał rację - teren był bardziej obiecujący, łatwiejszy do obserwacji, choć równie dziki i niedostępny. Zdarzały się w tym oceanie zieleni rozległe polany przypominające bieszczadzkie połoniny.
Zdarzało się czasem dostrzec jakieś formacje które przy odrobinie wyobraźni można było poczytać za twory jakiejś dawnej ludzkiej cywilizacji.
Zwykle loty odbywaliśmy na wysokości ok. 1000 metrów, by jak mówił Pablo w razie czego mieć czas na    bezpieczną ewakuację. Domyślałem się że chodzi o czas potrzebny by wyskoczyć z samolotu w przypadku gdyby ktoś nas zestrzelił.
Cały czas mieliśmy spadochrony na plecach i pod ręką plecaki z niezbędnym ekwipunkiem do przetrwania w dżungli.
Kolejnego dnia, a był to już chyba czwarty dzień penetracji nowych terenów, zauważyliśmy ślady działalności ludzkiej. Na niewielkiej polanie o powierzchni może dwóch hektarów były dwa regularne prostokąty zielono-szaro-brązowe. Nie wyglądało to na dzieło natury.
Poprosiłem Pabla by zniżył nieco lot i przeleciał nad tą polaną. Pablo obniżył lot na jakieś 500 metrów i przelecieliśmy nad polaną. I wtedy się zaczęło.
Były to rozpięte siatki maskujące nad obozem szkoleniowym miejscowej partyzantki. Rozpętała się strzelanina z broni maszynowej, Pablo przytomnie dokonał gwałtownego zwrotu i szczęśliwie udało nam się ujść cało z pola rażenia - tak nam się przynajmniej wtedy wydawało.
Weszliśmy na wyższy bezpieczny pułap i postanowiliśmy wracać na jakieś lądowisko.
Okazało się że samolot jednak oberwał i na wysokości ok. 1000 metrów silnik zaczął przerywać, a potem całkiem zgasł.
Lecieliśmy lotem szybowcowym, pod nami dżungla, bez cienia szansy na bezpieczne lądowanie.
Pablo robił co mógł, ale jego wysiłki były bezskuteczne. Katastrofa była nieunikniona.
Na wysokości ok. 500 metrów Pablo dał znak do opuszczenia samolotu. Bałem się skoku nad dżunglą, ale to była jedyna szansa na ratunek.
Wyskoczyłem, szarpnąłem za jakiś dinks przy spadochronie  i już wisiałem w powietrzu, tuż zaraz wyskoczył Pablo - widziałem jego otwarty spadochron.

Był środek dnia i miałem nadzieję że przed zmrokiem odnajdziemy się z Pablem i dzięki jego umiejętnościom i doświadczeniu jakoś sobie poradzimy w tej opresji.
Spadając powoli widziałem pod sobą korony potężnych drzew i wkrótce zawisłem na konarze jednego z tych drzew.
Spadochron zaplątał się w gałęzie drzewa i wisiałem jak Franek Dolas jakieś 10-15 metrów nad ziemią, na tyle daleko od gałęzi że nie sposób było zejść na ziemię.
Za chwilę nawet się ucieszyłem że nie wylądowałem na ziemi, bo pode mną usłyszałem groźne pomruki i dostrzegłem dorodnego jaguara oblizującego się na mój widok.
Liczyłem że Pablowi powiedzie się lepiej i wkrótce znajdzie mnie i mnie uwolni.
Dyndałem więc sobie spokojnie w oczekiwaniu na ratunek. Czas mijał, a ratunek nie nadchodził. Zacząłem się niepokoić. A jeśli Pablo jest w podobnej sytuacji i czeka że to ja go wyratuję? A może doznał jakiejś poważnej kontuzji w czasie lądowania i sam czeka na moją pomoc? A co jeśli zaatakował go jaguar i być może już nie żyje?
Niepokój mój narastał. Za góra 3 godziny zapadnie noc, a ja wiszę na drzewie.  Postanowiłem spróbować jakoś samemu się uwolnić, lub przynajmniej sygnalizować gdzie jestem. Może Pablo mnie szuka i słysząc moje wołanie łatwiej mnie znajdzie.
Moja szarpanina przyniosła tylko taki skutek że złamała się jedna z gałęzi na której zaczepiony był spadochron i teraz wisiałem jakieś 5 metrów niżej niż poprzednio i trochę bliżej solidnego konara, ale nie na tyle blisko by po nim zejść.
Zacząłem krzyczeć. Najpierw darłem się wniebogłosy bez przerwy, potem wrzeszczałem tak gdzieś co 2-3 minuty. Bez skutku. Nikt mnie nie słyszał.
Nagle zwróciłem uwagę na jakiś powolny ruch na konarze na który chciałem się dostać. Coś bezszelestnie poruszało się w moim kierunku. I nagle zamarłem z przerażenia, Po konarze pełzła w moją stronę potężna anakonda. Zapewne zwabiła ją moja szarpanina i wrzaski.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg