niedziela, 17 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.8)

Czytam dalej tą nieprawdopodobną historię.
Pra, pra dziadek miał otwarte złamanie nogi. Indiańscy szamani jakoś sobie z tym poradzili, lecz noga nie była całkiem sprawna i o próbie ucieczki nie było mowy. Pra, pra dziadek obawiał się też że sam nie będzie w stanie odbyć tak długiej i niebezpiecznej podróży. Postanowił zostać, a jeśli nadarzy się okazja wtedy uciec.
Przez trzy miesiące uczył języka polskiego po kilka godzin dziennie grupę 10 Indian. Po tym czasie już dość swobodnie mogli rozmawiać po polsku.
Ze zdziwieniem odkrył ich system liczenia - szczegółowe liczenie ograniczało się do liczby 5 (tyle ile palców u ręki), potem posługiwali się ogólnym określeniem; dużo, wiele itp, przy czym mogło to być zarówno 10, jak i 50, a nawet więcej.
Wierzą w wielu bogów - każda rodzina ma własnego boga i każdy indywidualnie również ma własnego boga - innego niż wspólny rodzinny.
Inna rodzina nie może się dowiedzieć jaki jest bóg danej rodziny, tak samo bóg indywidualny znany jest tylko danej osobie.
Chodzi o to by danego boga nie obciążać zbyt wieloma obowiązkami wobec ludzi, bo wówczas bóg nie będzie w stanie odpowiednio dopilnować swoich obowiązków wobec danej rodziny, czy indywidualnego człowieka i nieszczęście gotowe.
Potwierdzeniem słuszności takiej wiary jest wypadek pra,pra dziadka -wielu białych wierzy w tego samego boga i oto skutki: Przyjaciele pra, pra dziadka zginęli, a on sam uległ ciężkiemu wypadkowi - za dużo obowiązków na jednego boga, wszystkiego przecież nie ogarnie i indywidualnie nie dopilnuje tak jak należy i nieszczęście gotowe. Logika nie do podważenia.

Pra pra dziadek zaznacza że to ludzie niezwykle zacni, uczciwi, szczerzy, prawdomówni, honorowi, bezwzględnie dotrzymujący danego słowa.
Próbował ich trochę ucywilizować, ale efekty były marne - okazali jedynie nadzwyczajne zdolności językowe. Szybko nauczyli się języka polskiego, przy czym opanowali język tylko w mowie - pismo to dla nich czarna magia i choćby z braku papieru i przyrządów do pisania naukę pisania musieli odpuścić.
Pra, pra dziadek pisał ptasim piórem na skórzastych liściach jakiejś miejscowej rośliny, zamiast atramentu używał farb używanych przez tubylców do malunków rytualnych.

Z upływem czasu powoli przyzwyczajał się do takiego życia i w końcu stwierdził że nie warto ryzykować ucieczki. Gdzie miałby wracać? W Polsce czekałoby go więzienie, a w cywilizowanej Ameryce jakoś nie bardzo mógł się odnaleźć, nie znał nikogo, nie znał języka - postanowił zostać.
Po 2 latach ożenił się z piękną jak pisze dziewczyną i miał z nią 3 synów i 2 córki.
Najstarszemu synowi dał na imię Antonio i tak miało być przez pokolenia - każdy najstarszy syn miał też mieć na imię Antonio. Znany mi więc Antonio był w prostej linii moim krewnym, stąd ta jaśniejsza cera i nieco jaśniejsze włosy.
Pra, pra dziadka nieustannie nurtowało pytanie o tego drugiego białego człowieka z przepowiedni, który ma spaść z nieba. Czy on będzie ptakiem? Przecież ptaki nie mówią po polsku, podejrzewał tu jakąś niedorzeczność, lub machlojkę.
Pra, pra dziadek przeżył wśród Indian co najmniej 50 lat. Gdy do nich trafił miał 25 lat, a zmarł w 1853 roku.
Wynika to z prowadzonych zapisów. Był świadom że tubylcy nie używają kalendarza i są niepiśmienni, prowadził więc własny kalendarz i corocznie robił wpisy do pozostawionej dla mnie księgi.
Wpisał wręcz: Jeśli kolejnego roku nic nie zapiszę to znaczy że w ostatnim roku umarłem.
Prosił o poinformowanie krewnych o swoich losach i często wspominał że był szczęśliwym mężem i ojcem.

Z moich obserwacji wynikało że przez te 200 lat nic się nie zmieniło - tubylcy żyli tak samo jak opisywał pra, pra dziadek 200 lat temu.
I ja miałem życie tych ludzi całkowicie odmienić. Jak tego dokonać? Od czego zacząć? Pisać nie potrafią, liczyć nie potrafią, tylko kilkunastu mówi archaiczną polszczyzną.
Leśni koczownicy i nomadzi, nie uprawiają ziemi, mieszkają w prymitywnych szałasach z gałęzi i liści, prawie nie używają narzędzi, biegają po dżungli prawie na golasa i zrób im człowieku cywilizowany świat.
Ręce opadają. Czarna rozpacz, a najgorsze że niczego nie przyjmują do wiadomości - proroctwo/przepowiednia i nie ma odwołania.
Pomyślałem że to wyzwanie życia.
Każde z dotychczasowych moich badań to pikuś w zestawieniu z tym zadaniem, ale wiedziałem też że muszę podołać temu zadaniu bo proroctwo/przepowiednia ...  no nie ja ścisły analityczny umysł zaczynam myśleć jak jakiś nawiedzony członek sekty, czy ja jeszcze myślę racjonalnie? Czy to nie jest jakaś koszmarna pomyłka?
Tej nocy zasnąłem z pękającą głową. Śniły mi się jakieś koszmary - tubylcy przeniesieni wprost z dżungli do centrum cywilizacji białego człowieka. O dziwo w moim śnie doskonale dawali sobie radę, może więc to co wydaje się niemożliwe ma szansę powodzenia.
Muszę spróbować. Koniecznie.
Sporządzam plan działania - potem będę go systematycznie wprowadzał w życie.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 10 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.7)

Próbuję przeprowadzić jakiś wywiad o moim tajemniczym Rodaku. Okazuje się że podobno coś dla mnie zostawił. Kolejna niespodzianka - jakaś wiadomość z przeszłości?
W tej osadzie gdzie przyjmowało mnie najwyższe naczalstwo plemienia, jest podobno przeznaczona dla mnie jakaś tajemnicza skrzynka, której strzegą od dawien dawna jak oka w głowie najważniejsi dostojnicy plemienia.
Niezwłocznie wyruszamy do "stolicy" jak w myślach nazywam tą osadę. Gdy tam docieramy, powtarzają się sceny uroczystego powitania, a mnie wręcz roznosi ciekawość, co to za niespodzianka mnie czeka.
Po ceremonii powitalnej, wyglądający na najstarszego, członek plemienia przynosi mi z szałasu tajemniczy pakunek zawinięty w skórę jaguara i wręcza mi go z nabożną czcią. Odwijam zawiniątko i widzę drewnianą szkatułkę/skrzyneczkę, otwieram i oczom nie wierzę.
To coś w rodzaju księgi, pisane farbą/tuszem używanym przez Indian do malunków ciała, na skórzastych liściach jakiejś miejscowej rośliny. Te "kartki" zachowały się w całkiem dobrym stanie, pismo też jeszcze wyraźne, widać pisane ręką człowieka nienawykłego do pisania, ale da się bez trudu odczytać.
Rzucam się do lektury. Niektóre "liście/kartki" nieco skruszałe po brzegach i niektórych słów nie da się odczytać, ale i tak mam nadzieję że zdobędę jakieś pewne i rzeczowe informacje, a nie tylko "proroctwo do wypełnienia".

Zaczynam czytać: Nazywam się Antoni Socha. Urodziłem się w 1778 roku  w Polsce  w parafii Tucz .... (wykruszony kawałek liścia), to jest siedem wiorst od Szydłowa i piętnaście wiorst od Stopnicy.
Jakbym obuchem w głowę dostał - nieprawdopodobne - to moje rodzinne strony!
Socha - to panieńskie nazwisko mojej babci.
Antoni Socha - to jednak nie rodzinna legenda że był to brat jej dziadka, który walczył pod Racławicami, a potem ponoć wyjechał do Ameryki i ślad po nim zaginął.
Świat wokół mnie przestał istnieć. Ta lektura tak mnie pochłonęła że po zapadnięciu zmroku jeszcze długo w noc tubylcy musieli mi świecić pochodniami, a ja czytałem.
To dlatego takie wspomnienia wzbudzał u mnie ich język i te powiedzenia typu: zasuwać piechtą.
Tak więc poznawałem niezwykłe losy mojego krewniaka - w myślach nazwałem go pra pra ... dziadkiem, choć tak naprawdę pra, pra ... dziadkiem nie był.

Był najstarszym z siedmiorga rodzeństwa. Miał cztery siostry i dwóch braci. Rodzice byli biedakami i gospodarowali na dwóch morgach. Jak tylko skończył 10 lat wysłali go "na służbę" do bogatych gospodarzy.
Pracował tam za kąt do spania i łyżkę strawy. Pracował w polu i przy obrządku zwierząt w gospodarstwie.
Tułał się po różnych gospodarzach i wsiach, czasem bardzo odległych od rodzinnej wsi.
Tęsknił za rodzeństwem i domem rodzinnym. Do rodzinnego domu wracał na parę dni w okolicach Bożego Narodzenia i po Nowym Roku znów wracał "na służbę".
Gdy skończył 15 lat, gospodarze oprócz wiktu i dachu nad głową płacili mu jednego rubla miesięcznie.
Jaką to miało wartość, nie pisze, ale sądzę że niewiele tego było.
W 1794 roku mając 16 lat był parobkiem u bogatego chłopa w okolicy Krakowa.
W tym to roku Kościuszko wzniecił powstanie i obiecał chłopom ziemię na własność. Antek, gorąca głowa miał już dość tułaczki i dołączył do powstania.
Brał udział w bitwie pod Racławicami i nawet został bohaterem jakiegoś śmiałego szturmu kosynierów.
Po upadku powstania musiał uciekać z kraju. Tułał się przez kilka lat po różnych krajach Europy, na emigracji nauczył się pisać i czytać w swoim ojczystym języku, w końcu trafił do Włoch i przyłączył się do Legionów tworzonych przez Dąbrowskiego, z nadzieją że kiedyś uda się wywalczyć wolną i niepodległą Ojczyznę.
Z Włoch nie trafił jednak do Polski. Został wysłany wraz ze swoim oddziałem do tłumienia powstania murzyńskiego na Haiti.
Przeżył koszmarną podróż statkiem przez Atlantyk, ale po przybyciu ciężko się rozchorował i nie brał udziału w żadnych walkach. Jego oddział został zdziesiątkowany w walkach i przez tropikalne choroby.
Żołnierze masowo dezerterowali i on wraz z czterema kolegami również zdezerterowali.
Uciekli najpierw do Meksyku, ale tam też jakoś nie mogli się odnaleźć i skuszeni opowieściami o skarbach amazońskiej dżungli ruszyli na poszukiwanie legendarnych skarbów Indian.
Najpierw płynęli statkiem pod prąd jakieś wielkiej rzeki (prawdopodobnie Amazonki), potem zbudowali 3 łodzie i przez kilka tygodni dalej płynęli pod prąd tej wielkiej rzeki.
Po wielu niebezpiecznych przygodach, dotarli do dopływu tej wielkiej rzeki i znów kilkanaście dni płynęli pod prąd. Była to bardzo niebezpieczna i mordercza wyprawa.
Nic nie pisze czym się kierowali, skąd wiedzieli gdzie płynąć, czy mieli jakąś mapę, czy tylko zasłyszane opowieści, lub na chybił trafił.
Po kolejnych kilkunastu dniach ,za kolejnym wodospadem trafili na .... złoto.
Złoto było wprost na brzegu, wypłukiwane przez wodospad. Tego złota były nieprzebrane ilości.
Zbudowali dużą tratwę, załadowali tego złota ile się dało i zaczęli spływać w dół rzeki.
Trochę się im tego złota po drodze pogubiło przy przeprawach przez kolejne wodospady, ale i tak mieli ponoć tyle że każdy nie był w stanie udźwignąć przypadającej mu części.
Niestety, złapała ich na rzece tropikalna ulewa i w porę nie dostrzegli kolejnego wodospadu.
Porwał ich prąd rzeki i wszyscy wraz z tratwą spadli w otchłań wodospadu.
Wszyscy współtowarzysze pra,pra ... dziadka zginęli.
On jeden przeżył, ale miał złamaną nogę. Niechybnie też zginąłby w dżungli, ale znaleźli go Indianie i się nim zaopiekowali.
Pra, pra ... dziadek dalej opisuje znaną mi z własnego doświadczenia historię: Proroctwo/przepowiednia o misji białego człowieka ratującego indiańskie plemię od zagłady i nieuchronność zdarzeń opisanych w przepowiedni.
Nieprawdopodobne - minęło ponad 200 lat, a opowiadanie nie zmieniło się ani na jotę.
Jestem poniekąd w znacznie lepszej sytuacji - mogę się z nimi porozumiewać - kilku zna całkiem dobrze język polski, jestem zdrów - o przygodzie z anakondą prawie już zapomniałem, gwarantują mi bezpieczeństwo i wolność, oraz obiecują hojną zapłatę po wykonaniu mojej misji.
Chyba niepotrzebnie się martwię, nie ma co panikować.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

niedziela, 3 maja 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.6)

Sprawa wyglądała beznadziejnie. Mam przed sobą ludzi żyjących niemal jak w epoce kamienia łupanego, a im się marzy przeskok do cywilizacji XXI wieku. Przecież to monstrualna bzdura, absurd i nonsens.
Nie ma innego wyjścia - muszę im to jakoś wybić z głowy.
Próbuję tłumaczyć że biały człowiek do tego poziomu cywilizacji dochodził tysiące lat - oni na to że nie szkodzi - poczekają, nic pilnego, mają czas. Mam wrażenie że nie rozumieją co to tysiąc lat.
Pytam więc który ich zdaniem mamy rok. Nikt nie rozumie pytania, upewniam się że nie mają żadnego kalendarza, nikt nie wie ile ma lat, czy oni w ogóle potrafią liczyć? Nic do nich nie dociera.
Wytaczam więc kolejny argument: Kontakt z cywilizacją białych ludzi ich zniszczy, pojawią się choroby z którymi oni nie potrafią walczyć, pojawią się zgubne nałogi, wyginie ich plemię.
Odpowiedź jest niezmienna. Jest proroctwo i ono musi się wypełnić.
Ja tu jestem po to żeby ich plemię uratować od zagłady i to mi się uda, bo tak jest w przepowiedni.
Groch o ścianę. Nic do nich nie trafia. Miał rację Pablo - trzeba stąd wiać.
Postanawiam że niby się nad wszystkim zastanowię, przemyślę, zaplanuję i zaczniemy przystosowanie plemienia do cywilizacji białego człowieka.
Tymczasem chcę trochę czasu, aby to przemyśleć i odpowiednio zaplanować.
Oczywiście starszyzna wyraża na to zgodę. Mam spokojnie obserwować ich życie, zwyczaje i wszystko co tylko zechcę, oczywiście każdy bez wyjątku jest zobowiązany maksymalnie mi pomagać i spełniać każde moje życzenie.
Chcę więc powrotu do tej osady gdzie teraz jest Pablo. Musimy się spokojnie naradzić i zaplanować ucieczkę.

Następnego dnia wracamy do osady. Tak mnie wkurzyli że kazałem się nieść w nosidle. Przyjęli to z entuzjazmem - gdybym wiedział że tak się ucieszą zasuwałbym piechtą.
Po przybyciu do osady szukam Pabla. Gdzieś przepadł i nikt nie wie gdzie jest. Zapada noc, idę spać z Pablem pogadamy jutro.
Rano szukam Pabla, rozpytuję wszystkich o niego - nikt nic nie wie. Przed południem sprawa się wyjaśnia - Pablo wypożyczył sobie jedną z łódek i dał nogę, wykorzystał zamieszanie z moją wyprawą do starszyzny plemiennej i zwiał.
Jestem załamany. Wygląda na to że utkwiłem tu na dobre. Bez Pabla nie mam co marzyć o ucieczce z tego grajdoła. Następne dni chodzę skołowany i miejsca sobie znaleźć nie mogę. Gospodarze dyskretnie mnie obserwują i być może podejrzewają że spróbuję pójść w ślady Pabla.
Nawet nie ma co marzyć teraz o ucieczce, zresztą mam świadomość że w dżungli sam sobie nie poradzę, nawet nie wiem jaka odległość dzieli mnie od cywilizowanego świata.

Nie mam wyjścia muszę podjąć się tego karkołomnego zadania, choć z góry wiem że nie ma szans powodzenia.
Od czego zacząć? Nieustannie zadaję sobie to pytanie.
Postanawiam przez jakiś miesiąc obserwować ich codzienne życie, zwyczaje, może coś przyjdzie mi do głowy.
Próbuję ustalić ilu ludzi liczy ich plemię, ale tego nikt nie wie - odpowiadają ni z gruszki ni z pietruszki że mnogo, mnogo ... powtarzane kilka razy. Ile to jest mnogo w ich rachubie trudno ustalić.
Ich życie wydaje się monotonne i przeraźliwie nudne.
Zazwyczaj budzą się do życia wraz ze wschodem słońca, a idą spać zaraz po zmierzchu.
W trakcie dnia codzienne czynności jakieś trzy posiłki, kobiety zajmują się dziećmi i szałasem, oraz własnymi plotkami, a mężczyźni, albo polują w dżungli, lub łowią ryby.
To koczownicy, w jednym miejscu mieszkają góra 2-3 lata i przenoszą się w inne które opuścili parę lat temu i tak krążą po dżungli przez całe życie.
Ich dobytek to prymitywne narzędzia i prymitywna broń, do tego jakieś gliniane garnki. Chodzą prawie nago z przepaskami z liści na biodrach. Mężczyźni swoje atrybuty osłaniają czymś w rodzaju tuby, która zawsze jest w pozycji "prezentuj broń".
Jeśli polowanie lub połów były szczególnie udane, to bywa że przez 2-3 dni nic nie robią.
Jedzą, gadają, śmieją się - słowem impreza nieustająca.
Jak pożywienie się kończy idą na łowy, żyją ze zbieractwa i myślistwa.
Zwiedzam kilka ich wiosek, są rozrzucone po dżungli nieraz o 2-3 dni drogi, ale widać że mają ze sobą dobre kontakty.
W każdej z wiosek żyje od 50 do może nawet 200 osób, dużo dzieci i dorastającej młodzieży.
Naprawdę starych ludzi jest niewielu, ale cieszą się niezwykłym szacunkiem i autorytetem.
Ciekawa rzecz - nie dostrzegam ludzi niepełnosprawnych. Ciekawe jak oni to robią nie mając służby zdrowia.

Czas mija, muszę podjąć jakieś działania, a dalej bladego pojęcia nie mam od czego zacząć.
Tu jest cywilizacja ludzi pierwotnych. Ja nie rozumiem nic z ich języka, całe szczęście że jest kilku z którymi można się dogadać po polsku.
Swoją drogą jakie to dziwne zrządzenie losu: Mój rodak nauczył ich obcego języka i przez wiele lat oni tego języka nie zapomnieli.
No właśnie: Kim był ten tajemniczy Polak? Muszę z nimi o nim pogadać, może czegoś się dowiem, może coś po nim zostało.

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg