niedziela, 12 kwietnia 2015

Jak cywilizowałem Amazonię (cz.3)

Zdawałem sobie sprawę że nie mam żadnych szans. Koniec był bliski, śmierć zajrzała mi w oczy. Skończyć żywot w tak plugawy sposób, będąc połkniętym przez węża - ohyda.
Nie uwierzycie jakie myśli przychodziły mi do głowy w takiej chwili. Nie, nie widziałem migawek ze swego życia, nie żałowałem że wybrałem się na tą wyprawę - zrobiło mi się żal tego węża.
Połykając mnie też zginie w męczarniach, nie żebym był taki niestrawny, ale połknie mnie razem ze spadochronem, a spadochronu nie strawi i sam przypłaci życiem to polowanie. Ot ironia losu.

Tymczasem anakonda zaczęła już oplatać mnie swoim morderczym uściskiem.
Nabrałem powietrza w płuca, by trudniej było mnie zmiażdżyć, ale po chwili gdy wypuściłem powietrze uścisk węża stał się mocniejszy.
Czułem i prawie słyszałem jak trzeszczą mi kości, w oczach mi pociemniało, brakowało mi tchu. Czułem że się duszę, prawie traciłem przytomność.
Nagle uścisk węża zelżał, a po chwili wąż bezwładnie zwalił się na ziemię.
Dostrzegłem pod drzewem kilku drobnych ludzi, uzbrojonych w łuki, dzidy i dmuchawki.
Gorączkowo coś rozprawiali wskazując na mnie i dobijając dzidami ogromnego węża.
Po chwili dwóch z nich zwinnie wspięło się na drzewo i wkrótce stałem na ziemi pośród swoich wybawców.
Powiedziałem po polsku: Dziękuję bardzo.  Usłyszałem odpowiedź: Ni ma za co.
Po polsku, w środku amazońskiej dżungli, od ludzi którzy wyglądali tak jakby nigdy  w życiu nie widzieli białego człowieka.
Przez chwilę nawet pomyślałem że już nie żyję, lub mam halucynacje. SZOK!

Dzień dobiegał końca. Ja obolały i w szoku marzyłem o odpoczynku - za wiele przygód jak na jeden dzień.
Widać moi wybawcy to rozumieli, bo bardzo sprawnie zbudowali szałas i mnie tam ułożyli.
Żebra bolały mnie jak diabli, trudno było mi oddychać i się poruszać.
Po zmroku rozpalili spore ognisko i przyrządzili coś do zjedzenia, nie mogłem nic przełknąć - po tylu emocjach wcale nie czułem głodu.
Podali mi do wypicia jakiś wywar i ból znacznie zelżał. Czułem się jakiś taki otumaniony i  w końcu zasnąłem.
Gdy się obudziłem, było już jasno i tubylcy żwawo krzątali się przygotowując jakiś posiłek.
Byłem głodny, ból ponownie dawał znać o sobie choć już nie tak dotkliwy jak wczoraj.
Po chwili tubylcy wymownym gestem zaprosili mnie na posiłek. Było to jakieś mięso, ni to ryba, ni to jakieś leśne zwierzę, ale dało się zjeść, choć wyraźnie brakowało mi soli.
Próbowałem coś zagadać, ale nikt mnie nie rozumiał, a przecież byłem pewny że wczoraj jeden z nich odpowiedział mi po polsku na moje podziękowanie za uratowanie mi życia.
Rozejrzałem się za tym poliglotą, ale nigdzie go nie zauważyłem. Był trochę wyższy niż pozostali i miał nieco jaśniejsze włosy.
Po kilku próbach rozmowy w kilku językach odpuściłem - nikt niczego nie rozumiał, tylko się życzliwie uśmiechali. Chyba jednak szok, ból i widmo śmierci w paszczy anakondy sprawiły że miałem halucynacje.
Po skończonym posiłku dali znak do wymarszu. Cała grupa to było 9 ludzi wraz ze mną.

Ciężko było mi iść i widać było że moi wybawcy to rozumieją. Wolne tempo marszu, częste odpoczynki i asysta tuż przy mnie ze wszystkich stron sprawiły że jakoś sobie radziłem.
Poruszaliśmy się w ciekawej formacji: Przodem szło 3 ludzi torując trasę i usuwając większe przeszkody, po mojej lewej i prawej stronie szło dwóch ludzi, jakby pilnując bym nie uciekł w bok, z tyłu szło też 2 ludzi, a jeden wciąż krążył między szpicą, a tyłem tego pochodu - wyglądało to jakby był zwiadowcą/przewodnikiem.
Wszyscy poruszali się prawie bezgłośnie, za to ja robiłem taki raban że wokół tego pochodu było słychać wrzask ptactwa i drobnej zwierzyny.
Wszyscy szli w stanie jakby najwyższej gotowości bojowej, gotowi na odparcie każdego ataku.
Szliśmy tak przez 2 dni, od rana do zmroku. Ile przeszliśmy nie mam pojęcia, pewnie niewiele, bo wciąż odczuwałem boleśnie skutki spotkania z anakondą. Czasem miałem wrażenie że chodzimy w kółko.
Trzeciego dnia doszliśmy do rzeki. Rzeka była spokojna i szeroka na kilkadziesiąt metrów.
Moi przewodnicy wyciągnęli z zarośli 3 łodzie i zaczęliśmy spływ w dół rzeki. po kolejnych 2 dniach spływu z prądem rzeki, wpłynęliśmy do jej dopływu i tym razem płynęliśmy pod prąd. Tak płynęliśmy kolejne 3 dni.
Po 3 dniach łodzie zaparkowały w gęstych zaroślach, a my znów zaczęliśmy pieszą wędrówkę przez dżunglę.
Czułem się już znacznie lepiej, bo cały czas byłem rehabilitowany przez tubylców.
Kuracja była prosta i nadspodziewanie skuteczna. Dawali mi do wypicia jakiś wywar po którym czułem się jakby znieczulony, nawet znośny w smaku, a potem nacierali bolące miejsca jakąś miksturą, ni to błotem, ni jakiś śluzem/galaretą i lekko masowali te miejsca.
Efekt był taki że po tych paru dniach już prawie nie czułem bólu  i nie musiałem pić tego wywaru znieczulającego. Marsz nabierał tempa. W kolejnym dniu marszu około południa dotarliśmy do niewielkiej polany i tu biwakowaliśmy 2 dni.
Drugiego dnia pod wieczór dotarło do naszej grupy 3 ludzi. Jeden z nich był był wyraźnie wyższy   o jaśniejszej karnacji i jaśniejszych włosach. Zagadał do mnie: Witojcie Panie.
A więc jednak nie majaczyłem. Kim był ten człowiek i skąd znał język polski?

Ciąg dalszy w kolejnym odcinku.

Z poważaniem
Doktor Wszechnałóg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz